cookies

Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. Mogą też stosować je współpracujące z nami podmioty. W przeglądarce można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszego portalu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Jeżeli nie zgadzasz się na używanie cookies możesz również opuścić naszą stronę. Więcej informacji w naszej polityce prywatności.

Czwartek, 28.03.2024

Jak sądzono Wyklętych? Kulisy wymiaru sprawiedliwości stalinowskiej Polski

Łukasz Gajda, 01.03.2022

Witold Pilecki w trakcie swego procesu w 1948 r.

Najpierw tortury, wielomiesięczne śledztwa, a potem rozprawa, która w rzeczywistości była farsą – tak wyglądało sądzenie w czasach stalinowskich „wrogów ludu”. Zastanawiać może tylko, po co w totalitarnym państwie był potrzebny cały ten teatrzyk?

Nowa władza-nowe kadry-nowe prawo

Dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf – taka zasada panowała w Polsce w czasach stalinizmu. Do więzienia trafiało się za walkę z bronią w ręku z komunistami, jak i opowiedzenie żartu na temat towarzysza Stalina lub jego popleczników. Niemająca szerokiego poparcia społecznego władza musiała wziąć ludzi za pysk.

Komuniści przyjęli strategię kija i marchewki. Z jednej strony propaganda pokazywała Bolesława Bieruta jak klęka na procesji Bożego Ciała, jak kraj się odbudowuje i wracają z tułaczki „znani i lubiani”. Z drugiej strony, aparat represji krwawo rozprawiał się ze wszystkimi nieprawomyślnymi lub „niewygodnymi”. Te ostatnie działania należało jednak przed społeczeństwem w jakiś sposób uwiarygodnić, tak aby wrogowie nowej władzy nie mieli żadnego społecznego zaplecza.

Dokonanie tego wymagało zorganizowania kilku rzeczy. Przede wszystkim prawo musiano dostosować do nowych okoliczności. Skończono z „burżuazyjnymi” zasadami typu prawo nie może działać wstecz i już dla sanacyjnych notabli, jak Kazimierz Świtalski znalazł się paragraf za „faszyzowanie” Polski międzywojennej.

Ława oskarżonych w czasie procesu Witolda Pileckiego, 1948 r.

Inną sprawą były kadry. Część sędziów i prokuratorów stanowili stronnicy nowej władzy, którzy posiadali jednak porządne przedwojenne wykształcenie. Reszta sędziów i prokuratorów ukończyła tylko kilkunastomiesięczne kursy. Podobnie jak „nie matura” robiła oficera, tak tu studia nie czyniły sędziego czy prokuratora – wystarczył kurs. Prowadziła go utworzona w 1948 r. Centralna Szkoła Prawnicza im. Teodora Duracza w Warszawie. Kierowano do niej osoby w wieku 21-40 lat z rekomendacji zarządu centralnego partii, związków zawodowych lub organizacji społecznych. Od uczestników kursu wymagano wykształcenia średniego, ale z tego wymogu mógł zwolnić minister sprawiedliwości. Wyższe wykształcenie musieli nadal mieć adwokaci, lecz nie każdy z nich mógł być obrońcą w procesie politycznym. Była to ściśle wyselekcjonowana grupa, patrząca przez palce na to co się działo na sali rozpraw.

Słowo honoru ubeka

Szczególnym rodzajem rozprawy były procesy kiblowe. W takich przypadkach to nie oskarżonego przyprowadzono do sądu, a sąd przychodził do oskarżonego. Nieszczęśnika stawiano na sedesie i odczytywano mu przygotowany wcześniej wyrok – często bez obecności adwokata czy nawet prokuratora. Między lipcem a grudniem 1946 r. zapadło w ten sposób aż 429 wyroków śmierci. Dotyczyły one najczęściej członków podziemia antykomunistycznego. W niektórych przypadkach konieczny był jednakże proces pokazowy, który był formą publicznego piętnowania. Każde wszczęte śledztwo miało bowiem ukryty cel. W wypadku działaczy podziemia starano przejąć jak najwięcej „grubych ryb” – czołowych ludzi konspiracji, których krystaliczną kartę z czasów wojny starano się zamazać bezpodstawnymi oskarżeniami. W wypadku jednak osób z własnego otoczenia, jak Władysław Gomułka czy Marian Spychalski, chodziło po prostu o walkę o wpływy. Tutaj już najluźniejszy związek z nieprawomyślną działalnością urastał do rangi wielkiego spisku.

Zdaniem prof. Andrzeja Garlickiego, sądownictwo stalinowskiej Polski pełniło też bardzo ważną rolę bezpiecznika aparatu bezpieczeństwa. Obawiano się bowiem, że niekontrolowane danie zielonego światła Urzędowi Bezpieczeństwa może spowodować zbyt daleko idące skutki. W pamięci miano wielką czystkę w ZSRR z 1937 r. i jej opłakane skutki dla działania państwa. Wolano zatem nad rozprawą z wrogami trzymać pieczę. Decyzje o skazaniu zapadały zresztą na szczeblach politycznych. Bierut sam niejednokrotnie poprawiał akty oskarżenia (tak było właśnie w przypadku procesu Gomułki).

Franciszek Niepokólczycki podczas procesu II Zarządu Głównego WiN, 1947 r.

Nie można jednak odmówić UB kluczowej roli w całym postępowaniu. To oni bowiem mieli skonstruować całą oś oskarżenia, a także zagwarantować szereg świadków, a najlepiej samego oskarżonego, który potwierdzi oczekiwaną wersję wydarzeń. Więźniów trzymano zatem w brudnych, przepełnionych celach, niejednokrotnie z niemieckimi zbrodniarzami wojennymi. Następnie torturowano podejrzanych na wymyślne sposoby. Niemal za każdym razem stosowano metodę złego i dobrego policjanta. W wielu przypadkach to się sprawdzało. Ubowcy potrafili nawet odstąpić od tortur, gdy widzieli, że nie mają one sensu. Wówczas odwoływali się do „sumienia Polaka” podejrzanego, „płakali" z nim nad losem ojczyzny i nieszczęsnej sytuacji, w której brat strzela do brata.

Płk. Jozef Różański

Pouczający jest tutaj przykład Emilii Malessy. Prowadzący śledztwo płk Józef Różański dał jej „oficerskie słowo honoru”, że jeżeli ujawni gdzie przebywa szef Zarządu Głównego zrzeszenia WiN gen. Jan Rzepecki, którego była łączniczką, to jemu i innym zatrzymanym dzięki jej zeznaniom nic się nie stanie. Ubek odwołał się w tym momencie do sumienia i patriotyzmu łączniczki. Przekonywał, że chodzi o „dogadanie się” i „uniknięcie niepotrzebnego rozlewu krwi”. Malessa uległa namową i, jak nie trudno się domyślić, doszło do fali aresztowań. Wobec części zatrzymanych przyjęto, łącznie z samym Rzepeckim, znów tę samą metodę „na strapionego Polaka” i kolejny raz przyniosło to obfity plon.

W pokazowych procesach ci, którzy zawierzyli ubekom dostali kilkuletnie wyroki, a następnie zostali ułaskawieni przez Bieruta. Po wyjściu na wolność Emilia Malessa apelowała o uwolnienie wszystkich zatrzymanych członków WiN, zgodnie z obietnicą Różańskiego. Komunistyczni notable byli jednak na to głusi. Sama łączniczka spotkała się też z ostracyzmem ze strony środowiska poakowskiego. W takiej atmosferze w 1949 r. popełniła samobójstwo.

W pierwszych latach po wojnie UB wykonywała często wyroki w celach w obecności innych skazańców. Niejednokrotnie zdarzały się niespodziewane strzały w tył głowy, a ciało zakopywano w pobliżu miejsca egzekucji. Doszło nawet do tego, że zwierzchnicy musieli ukrócić ten proceder i przekazywali specjalne dyspozycje, w jaki sposób mają odbywać się rozstrzelania. 16 września 1946 r. szef Departamentu Służby Sprawiedliwości MON i Naczelny Prokurator Wojskowy płk. Henryk Holender wydał Ministerstwu Bezpieczeństwu Publicznemu szczegółowe zalecenia dotyczące przebiegu egzekucja:

- Wykonywanie wyroków śmierci ma się odbywać w miejscu odosobnionym.

- Karę śmierci przez rozstrzelanie wykonuje się za pomocą plutonu egzekucyjnego w składzie co najmniej 4-ch ludzi, uzbrojonych w broń długą.

- Skazaniec zostaje przywiązany w postawie stojącej do drzewa, słupa itp. i wówczas na komendę swego d-cy, pluton egzekucyjny oddaje do niego salwę, po czym lekarz asystujący przy wykonaniu wyroku stwierdza zgon.

Każdy oskarżony jest winny

Nie wszystkich jednak czekała śmierć. Los skazańca zależał w znacznej mierze od postawy, jaką przyjął w śledztwie albo szczęścia. Kolejna amnestia mogła zmniejszyć wyrok z kary śmierci na dożywocie, a potem wystarczyło dotrwać do październikowej odwilży 1956 r. Standardową procedurą była prośba o łaskę do prezydenta Bieruta, lecz tutaj decyzję również nie był przypadkowe.

W wyjściu na wolność nierzadko pomagały znajomości. Aresztowany w 1948 r. Paweł Jasienica (właściwie Leon Beynar), który jako były adiutant majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki” był murowanym kandydatem do kary śmierci, uniknął ciężkiego śledztwa i procesu dzięki protekcji Bolesława Piaseckiego, szefa współpracującego z komunistami katolickiego stowarzyszenia „Pax”. Wypuszczający go ubek miał powiedzieć:

Wyjdzie pan na wolność. Zobaczymy, czy się to Ojczyźnie opłaci.

Aż do samego końca stalinizmu, w Polsce sądzono niewinnych ludzi w procesach pokazowych. Po rozprawieniu się z podziemiem antykomunistycznym przyszedł czas na peeselowców, sanacyjnych oficerów, przedwojennych polityków, a nawet Świadków Jehowy. Za każdym razem powtarzano ten sam schemat, w którym nie liczyła się prawda. Stalinowcy wyznawali bowiem zasadę, że każdy oskarżony jest winny, tylko że nie zawsze o tym wie.





Udostępnij ten artykuł

,

Polecane artykuły
pokaż wszystkie artykuły
Reklama
Wszelkie prawa zastrzeżone. © 2017 Kurier Historyczny. Projekt i wykonanie:logo firmy MEETMEDIA