Adolf Dymsza był jednym z najpopularniejszych aktorów II RP. Prócz ról filmowych czy estradowych zasłyną także z robienia niebanalnych żartów, których ofiarami padały nie mniej znane postacie międzywojennej Polski.
Na co dzień Dodek łączył funkcję ojca rodziny z grą w Qui Pro Quo, gdzie wyrobił sobie markę rasowego kawalarza. Miał talent do humoru sytuacyjnego, często wykorzystywał grę słów. Gdy podczas balu 1 Pułku Szwoleżerów im. Józefa Piłsudskiego zauważył pęknięty szew na mundurze Wieniawy-Długoszowskiego pochłoniętego rozmową z pułkownikiem Trzaską-Durskim, wykrzyknął, że mundur „jest trzaska-dziurski”. Ponosił przy tym pewne ryzyko, gdyż obraza munduru uchodziła wówczas za bardzo poważne przewinienie. Na szczęście błaznom zawsze pozwalano na więcej, a Dymsza był trefnisiem w najlepszym znaczeniu tego słowa.

Blaski i cienie II Rzeczypospolitej
Jego specjalnością stały się wyrafinowane dowcipy z misterną intrygą, których ofiarą padali koledzy z zespołu. Dymsza potrafił podłączyć się do telefonu używanego na scenie przez Ludwika Lawińskiego i Kazimierza Krukowskiego i ostro ich zwymyślać, że nie używają swoich prawdziwych nazwisk. Oczywiście zmienił także głos, a koledzy byli tak zaskoczeni, że sceny ostatecznie nie dokończono.
W galerii Luxemburga, gdzie grało stare Qui Pro Quo – wspominał Jerzy Jurandot – mieściło się także kino Splendid. W kinie tym wyświetlano pierwszy film dźwiękowy Śpiewający błazen z Al Jolsonem. Aktorzy Qui Pro Quo ogromnie żałowali, że mimo bliskiego sąsiedztwa nie mogą wybrać się na film, na który biegała cała Warszawa, aby podziwiać genialny wynalazek dwudziestego wieku; niestety, teatr grał w tym samych godzinach, w których wyświetlano obraz. »Głupstwo – powiedział Dymsza – nie martwcie się. Jak wiecie, znam się trochę na mechanice, zorganizuję wam transmisję. Obrazu wprawdzie nie zobaczycie, ale przynajmniej usłyszycie głos z ekranu«. I rzeczywiście zgromadzeni w przerwie między przedstawieniami w jednej z garderób aktorzy usłyszeli ze wzruszeniem piękny bas-baryton Ala Jolsona i jego sławną kołysankę »Sonny Boy«. Na ulicy zaś przechodnie zgromadzili się ze zdumieniem wokół Dymszy, który leżąc na chodniku, śpiewał pełen przejęcia z twarzą przytkniętą do kratki kanalizacyjnej. Dopiero kiedy Al Jolson zakończył swoją pieśń sprośną propozycją po polsku, audytorium w garderobie zorientowało się, że z tą transmisją to coś jednak nie tak….
Ofiarą talentu Dymszy padł również Mieczysław Fogg – aktor zadzwonił do niego, naśladując głos Leona Gerzwolfa, szefa polskiego oddziału wytwórni płytowej Parlophone. Zaproponował śpiewakowi nagranie arii Jontka z Halki, nie zwracając uwagi na jego protesty, że jest to partia dla tenora, a nie dla barytonu. Co gorsza, oznajmił, że będzie mu towarzyszyła Niusia Nobisówna uchodząca za „aktorkę o małym głosiku nienadającym się do śpiewania arii”. Fogg poprosił o kilka dni do namysłu, ale szybko nasunęło mu się rozwiązanie zagadki.
Wytrącony z równowagi – relacjonował Fogg – chodziłem od garderoby do garderoby, rozpowiadając o dziwnej propozycji Gerzwolfa. W pewnej chwili spojrzałem na Dymszę i nagle coś mnie tknęło. Znając jego talent do naśladowania głosów i zmysł do kawałów, wypaliłem wprost:
– Panie Dodku, czy to przypadkiem pan do mnie nie dzwonił? Dymsza zrobił taką niewinną minę, że zawstydziłem się swoich podejrzeń. Dopiero po przedstawieniu Dodek puścił farbę: wziąwszy mnie przyjaźnie pod rękę, przyznał się do kawału.

Pan Adolf nieomal doprowadził też do rozwodu aktora Józefa Orwida, gdy przetrzymał go w lokalu, tak by spóźnił się na domowy obiad. Orwid bardzo bał się swojej żony, a gdy wreszcie wyrwał się z restauracji i pobiegł do domu, Dymsza natychmiast zadzwonił do jego małżonki i – naśladując głos kolegi – ostro skrytykował jej umiejętności kulinarne. Kategorycznie też oznajmił, że z tego powodu nie zamierza się pojawić na obiedzie. Nieszczęsna połowica wpadła w histerię, a po chwili osłupiała, gdy mąż, z którym rzekomo cały czas kłóciła się przez telefon, nagle stanął w drzwiach…
Atmosfera panująca w Qui Pro Quo wymuszała wręcz pewną rywalizację we wzajemnym robieniu sobie dowcipów, a zakpienie z „ostatnich niezłomnych” – było powodem do chluby.
Najtrudniej było z Tomem – żalił się Dymsza. – Kawał wspaniały, a on jak marmur. Ale i Konrad musiał czasem »kupić«.
Pamiętam, grał Tom dramatyczny skecz. Pod koniec skeczu obrażona kochanka opuszcza jego mieszkanie, a Tom czeka na syna, który ma przyjść po otrzymaniu matury. Woła lokaja, żeby sprawdził przez okno, czy ukochana naprawdę odjechała. Na ostatnim przedstawieniu przychodzi ta scena, pełna napięcia…
– Janie, proszę spojrzeć przez okno, czy pani odjechała.
Jan (Tadeusz Żelski) spojrzał!... Tylko wykrztusił jakieś nieopisane krz… i ani słowa dalej…
Konrad powtórzył pytanie:
– Janie, pytam, czy pani odjechała…
I znowu, tym razem o wiele dłuższe, krzkrzrzrzrz…
Kiedy Tom po raz trzeci zapytał i nie otrzymał odpowiedzi, nawet krz… dodał poza tekstem:
– Cóż to, Jan zaniemówił?...
Podszedł do okna i już nie ruszył się z miejsca… Za oknem kucało, spuściwszy spodnie, z gołymi dekierami, trzech »szakali«: Narkiewicz, Porębski i Dymsza!!! Spojrzałem na Toma… Nie wiedziałem jeszcze tak zmarszczonej twarzy. Cytryna z delikatesów – to »frajer«… Kurtyna w dół, no i brawa!... Blady, spokojny Tom wszedł do garderoby.
– Kupiłem – powiedział – ale się spociłem jak mysz w połogu.
Intrygom Dodka musiał w końcu ulec także aktor Eugeniusz Koszutski, który zawsze „chodził dumny, że nie jest winien nikomu ani grosza”. Nigdy też nie pożyczał innym pieniędzy, a wystawienie weksla uważał za zbrodnię. Dlatego pewnego dnia osłupiał, gdy dostarczono mu zobowiązanie płatnicze podpisane jego nazwiskiem.
– Już teraz się domyślam – krzyczał do kolegów w teatrze – kto wystawił ten weksel. Na pewno ten z Lublina! On ma pseudonim Jurand, a nazywa się Koszutski. To on sfałszował mój podpis. Pojadę do Lublina i mordę skuję. Wy dobrze wiecie, nigdy żadnego weksla nie podpisywałem, raptem jakiś protest, zajęcie garderoby!
Dymsza zaczął go uspokajać, że ma znajomości i wkrótce wyjaśni sprawę. W rzeczywistości to właśnie on wpadł na pomysł zakpienia z Koszutskiego, a z pomocą przyszedł mu zaprzyjaźniony komornik, który załatwił fikcyjne formalności, włącznie z zajęciem kostiumów scenicznych.
Na drugi dzień wpadłem do Genia – relacjonował Dymsza – i widzę taką scenę. Genio stoi przy szafie i studiuje z kartki, ile lat »siedzi« się za uszkodzenie pieczęci. Otwiera szafę i pokazuje mi. Wszystkie palta i garnitury przewleczone przez dziurki sznurkiem, a na końcu wisiała potężnych rozmiarów pieczęć.
– No i co ty na to? – pienił się Genio.
– Geniuchna – błaga żona – nie bądź taki zdenerwowany, już Dodek przyszedł, to na pewno to jakoś załatwi…
Obiecałem, że załatwię, i załatwiłem. Chwyciłem ze stołu nożyczki, przeciąłem sznurki, razem z pieczęcią schowałem do kieszeni i wybiegłem z mieszkania. Podobno Stacha Koszutska
zemdlała. (…) W teatrze myśleli wszyscy, że mnie Genio zabije, ale Genio wszedł, pocałował mnie i powiedział:
– Kupiłem, ty bandyto!
(Umówiony) Lawiński pół godziny po moim »załatwieniu« dzwonił do Genia:
– Przepraszam, czy był u państwa komornik Dymsza i wszystko załatwił?
Poczucie humoru nie opuszczało Dodka także na planie filmowym, chociaż z tego powodu miał pewne kłopoty. Korzystając z faktu, że były to czasy niemego kina, nie zawsze trzymał się tekstu, pozwalając sobie na różnego rodzaju mniej czy bardziej ostre sformułowania. Zakończyło się to kiedyś aferą, gdyż głuchoniemi widzowie odczytali z ruchu jego ust to, co naprawdę mówił na planie. Oczywiście jego słowa nie miały nic wspólnego z pojawiającymi się napisami…
Artykuł jest fragmentem książki Sławomira Kopera Blaski i cienie II Rzeczypospolitej. Tytuł i wstęp artykułu pochodzi od redakcji.