cookies

Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. Mogą też stosować je współpracujące z nami podmioty. W przeglądarce można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszego portalu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Jeżeli nie zgadzasz się na używanie cookies możesz również opuścić naszą stronę. Więcej informacji w naszej polityce prywatności.

Niedziela, 28.04.2024

I wojna światowa – koniec lepszego świata

Krystian Skąpski, 28.06.2018

Ilustracja zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda z La Petit Journal z 12 lipca 1914 r.

28 czerwca 1914 r. w Sarajewie postrzelony przez Gawriła Principa, umierający arcyksiążę Franciszek Ferdynand miał rzekomo wyszeptać słowa: „to nic”. Ta dramatyczna scena trochę nam przesłania fakt, że austro-węgierski następca tronu był, cóż, nie bójmy się tego słowa, skończonym debilem, który miał w zwyczaju podczas „polowań” strzelać do zwierząt z broni maszynowej. Tym razem jednak od śmierci człowieka, o wiele ważniejsza była lawina wydarzeń, jakie ona niosła.

Samobójcze tendencje narodu europejskiego

Profesor Andrzej Chwalba określił I wojnę światową samobójstwem Europy. Wypada dodać, nie pierwszym. Stary kontynent bowiem co jakiś czas ujawnia takie tendencje samobójcze. Co wiek ma miejsce wydarzenie, którego konsekwencje odczuwają wszyscy. W XVII stuleciu była to wojna trzydziestoletnia, w XVIII - wojna siedmioletnia, w XIX - wojny napoleońskie, a w XX - dwie wojny światowe, które co niektórzy nazywają „drugą wojną trzydziestoletnią”. Konflikty te nie tylko niosły cierpienie milionom, ale też modelowały stosunki społeczno-polityczne. To są te wydarzenia, po których wypada powiedzieć: „teraz świat już nigdy nie będzie taki sam”.

Niemiecka piechota w natarciu w 1914 r.

I wojna światowa w tej sztafecie jest o tyle ważna, że kończyła okres pewnej stabilizacji, nawet chyba większej od tej dzisiejszej. Zauważmy, że gdyby nie ta wojna, to większość europejskich granic obchodziłaby swoje stulecie w 1915 r. – w rocznicę kongresu wiedeńskiego. Obecnie taki jubileusz będziemy obchodzić dopiero w 2045 r. – równo w 100 lat od wytyczenia granic kontynentu przez Wielką Trójkę. Owszem, w XIX-wiecznej Europie dochodziło do konfliktów, lecz miały one albo charakter krótkotrwały (Francja-Prusy w 1870), albo działy się one na obrzeżach kontynentu (wojna krymska, wojny bałkańskie). Dziś jest całkiem podobnie. Rozpad Jugosławii, choć okrutny, mógł co najwyżej zepsuć dobry humor mieszkańcowi Paryża czy Londynu, podczas porannego przeglądu prasy. Nawet odwiedzenie Kijowa uzmysłowi nam, że prowadzona przez ten kraj „hybrydowa wojna” ma w sobie coś ze znanych w I RP walk na rubieżach - jest to stały element rzeczywistości, do którego należy się przyzwyczaić jak do burz latem. Nie jest to zatem ten rodzaj wojny, powodujący drżenie i niepokój ogólnospołeczny o to, czy dożyje się jutra.

To był świat zupełnie w starym stylu

Zdarzają się czasem konflikty, które choć straszne same w sobie, niosą ze sobą jakieś katharsis, po którym świat staje się lepszy. Niewątpliwie takie coś miało miejsce po II wojnie światowej, o czym świadczy wzmocnienie tendencji do wyeliminowania wojny w dziedzinie stosunków międzynarodowych. Ale I wojna? Chwilę po niej świat pogrążył się w kolejnym konflikcie. Na dodatek nie był to ten sam świat co w 1914 r. Wraz z pierwszymi strzałami Wielkiej Wojny odchodziła w przeszłość la belle epoque – świat monarchii, arystokracji, konwenansów, ale też postępu nauki i techniki, europejskiej wspólnoty kulturowej. Dzięki radiu, kolei, samochodom, samolotom, masowej prasie kontynent stawał się coraz mniejszy, lepiej znany i bliższy wszystkim. Kosmopolityzm święcił triumfy, ale paradoksalnie nie negował patriotyzmu. Jak głoszono w niemieckiej publikacji z 1913 r. pt. „Polityka światowa, ale bez wojny”:

W dzisiejszym świecie można być gorącym patriotą swego narodu i kosmopolitą zarazem.

Pawilon światowych targów w Paryżu, 1900 r.

Był to właściwie ostatni moment, gdy konserwatyzm, ten prawdziwy – z poszanowaniem tradycji, umiarkowania, prawa i instytucji państwowych, rzeczywiście rządził Europą. Dziś często rządy mieniące się konserwatywnymi są nawet nie marną imitacją, lecz jakimś sennym koszmarem konserwatystów z początku XX w.

Znakomity malarz Franciszek Starowieyski nazwał kiedyś ten dawny świat, światem idealnym, a skoro idealnym, to taki, który nie miał prawa się zdegenerować, zepsuć się i musiał być unicestwiony przez siłę zewnętrzną. Co też się stało.

I tak wyszło na to samo

W 1914 r. okazało się jednak, że wojny chcieli wszyscy. W żadnym z krajów, które rozpoczęły I wojnę światową nie było nawet cienia poważnego sprzeciwu wobec tej decyzji. Nikt pewnie nie chciał takiego konfliktu. Wszyscy sądzili, że będzie to „mała, zwycięska wojna”. Jeden tylko pewien polski biznesmen, Jan Bloch jeszcze w 1897 r. w swojej sześciotomowej pracy na temat przyszłej wojny ostrzegał:

Wojna (…) stanie się rodzajem pata (…), w której żadna ze stron nie będzie w stanie wyprowadzić ostatecznego, zwycięskiego uderzenia. Oto przyszłość wojny – nie walka, a klęska głodu, nie śmierć mężczyzn, a bankructwo narodów i całej struktury społecznej.(…) W następnej wojnie wszyscy się okopią. Będzie to wielka wojna okopowa.

Bawiąc się w Jacka Bartosiaka należałoby uznać tę wojnę konfliktem o hegemonię światową, gdzie jedno supermocarstwo (Wielka Brytania) staje do walki z wschodzącym supermocarstwem (Niemcami). Bardziej fachowo nazywane to jest „pułapką Tukidydesa” w nawiązaniu do konfliktu Aten i Sparty.

Defilada pod Bramą Brandeburską w Berlinie, 1914 r.

Jednak gdy uzmysłowimy sobie jaki był pomysł Cesarstwa Niemieckiego na Europę można popaść w jeszcze większe zatroskanie i ponwnie zadać sobie pytanie: czy było warto? Otóż, kajzerowskim Niemcom marzyła się zjednoczona Europa. 9 września 1914 r. kanclerz Theobald von Bethmann-Hollweg w tajnym memoriale zapowiadał utworzenie…

środkowoeuropejskiej unii gospodarczej [...] z udziałem Francji, Belgii, Holandii, Danii, Austro-Węgier, Polski i ewentualnie Włoch, Szwecji i Norwegii.

Związek ten [...] zachowując pozory równouprawnienia swoich członków, faktycznie jednak pod przywództwem niemieckim, musi ustalić hegemonię gospodarczą Niemiec nad Europą środkową.

Czy czegoś to nie przypomina?

Tymczasem w Polsce…

W Polsce natomiast I wojna światowa to przede wszystkim moment, na który wszyscy czekali, po którym odrodzi się upragniona od ponad 100 lat Rzeczpospolita. Tu jednak dochodzimy do paradoksu i tragedii całej tej sytuacji. Ta odrodzona Rzeczpospolita, nie była bowiem tą upragnioną przez dziadków i pradziadków powstańców. Oni nie walczyli o unitarne państwo o okrojonych granicach, ale o państwo polsko-litewskiej unii przynajmniej zbliżone terytorialnie do granic z 1772 r. Ta Rzeczpospolita, być może nawet nie mogła odrodzić się w warunkach po I wojnie światowej. Zbyt bardzo w całym tym zamieszaniu wzięły górę nurty nacjonalistyczne i secesjonistyczne. Zauważmy, że w Austro-Węgrzech przed 1914 r. stale kłócili się przedstawiciele różnych narodowości, ale tacy fantaści jak Józef Piłsudski, którzy roili o pełnej niepodległości stanowili margines. Większości marzyło się przekształcenie monarchii Habsburgów w federację. Raptem cztery lata później wszystko się odwróciło i niewielu chciało już utrzymania wspólnego tworu.

Ziemiaństwo - jeden z ostatnich w II RP reliktów dawnego świata. Na zdjęciu rodzina Radziwiłłów z Nieborowa

Na ziemiach Rzeczpospolitej było podobnie. Nacjonalizm litewski czy ukraiński nie otrzymałby prawa głosu, gdyby nie szansa jak dała im Wielka Wojna. A gdyby nie to, to polscy nacjonaliści nie mogliby w takich warunkach realizować swojego programu odcięcia się od „niepolskich” ziem. Rzeczpospolita w pełnym tego słowa znaczeniu mogła zatem odrodzić się chyba tylko przed 1914 r., lecz to samo w sobie było niemożliwe.

Tym samym II RP, chociaż formalnie była restaurowaną państwowością, to tak naprawdę stanowiła produkt swoich czasów. Nowy twór polityczny, wynik kalkulacji i negocjacji Paryża, Londynu i Waszyngtonu, obdarzony skrojoną nie zgodnie ze swoimi tradycjami, lecz małpowaniem francuskich wzorców, ustrojem-matrycą wykorzystywaną w innych krajach regionu.

Oczywiście, w II RP, ale też w całej Europie zachowały się szczątki tego dawnego, wspaniałego świata. W podupadających fortunach szlacheckich, ziemiańskich dworach można było poczuć ten dawny blask. „Żubry kresowe”, jak nazywano przedwojennych ziemiańskich konserwatystów, mogli jeszcze marzyć o monarchii, odtworzeniu unii polsko-litewskiej, ale był to już łabędzi śpiew. Za chwilę dzieła zagłady tego świata miał dokończyć nowy konflikt. Po 17 września 1939 r. do ogrodów w posiadłości księcia Radziwiłła w Nieświeżu mieli wejść sowieccy żołdacy, a w lwowskim mieszkaniu hrabiny Lanckorońskiej czerwonoarmista miał się na serio zastanawiać, w jaki sposób napić się wody z sedesu.

Preludium jednak do tych wydarzeń był pogrzeb la belle epoque, jak go nazwał uczestniczący w nim wraz z Józefem Piłsudskim Kazimierz Sosnkowski. 9 listopada 1918 r. powracający do ojczyzny niedawni więźniowie twierdzy magdeburskiej zostali zaproszeni przez hrabiego Kesslera do najlepszej berlińskiej restauracji. Podczas gdy na ulicach szalała rewolucja, za zasłoniętymi oknami, w zamkniętej sali restauracji Hillera kilku pruskich arystokratów i polskich szlachciców, obsługiwanych przez kelnerów w doskonale dobranych frakach jadło ze srebrnej zastawy na śnieżnobiałych obrusach najwykwintniejsze potrawy. Wszystko tak jak kiedyś. Jakby to, co się działo dookoła było iluzją i przez te cztery lata nic się nie wydarzyło.





Udostępnij ten artykuł

,

Polecane artykuły
pokaż wszystkie artykuły
Reklama
Wszelkie prawa zastrzeżone. © 2017 Kurier Historyczny. Projekt i wykonanie:logo firmy MEETMEDIA