Żyjemy w nowej odsłonie 1670 roku? Rozważania wokół „Dziejów Polski. Tom 6. Potop i ogień” Andrzeja Nowaka
Scena z Zagłobą. Obraz Jana Czesława Moniuszki
Niedawno na platformie Netflix ukazał się serial „1670”. Z pozoru jest to satyra na staropolską szlachtę, ale w rzeczywistości jej związek z historią jest bardzo luźny, wręcz symboliczny. Tak naprawdę jest to przerysowany obraz naszej rzeczywistości w historycznym kostiumie. I w tym kontekście wskazanie na rok 1670 jako odbicie naszych czasów wydaje się nadzwyczaj trafne.
Do takiego wniosku można dojść po lekturze najnowszego tomu „Dziejów Polski” prof. Andrzeja Nowaka. Tym razem wybitny krakowski historyk opowiada dzieje Rzeczpospolitej od momentu wstąpienia na tron Władysława IV, czyli 1632 roku, do śmierci Michała Korybuta Wiśniowieckiego, czyli 1673 roku. Mam spore wątpliwości, co do takiej systematyzacji ostatnich dwóch tomów. Poprzednia, piąta część obejmowała lata 1572-1632 i głównym motywem tej publikacji były rozważania na temat „imperium Rzeczpospolitej” – czy budowa i umacnianie takiego projektu było koniecznością, czy może zagrażał on źródle siły polsko-litewskiego państwa, czyli republikanizmowi, poczuciu wolności jej obywateli? Profesor Nowak te rozważania jeszcze kontynuuje w szóstym tomie. Pierwsze rozdziały dotyczą bowiem okresu Srebrnego Wieku, kiedy ówczesnym wydawało się, że Rzeczpospolita znajduje się w zenicie swojej potęgi. Dlaczego zatem nie czyniono kroków, by tę potęgę rozszerzyć? To pytanie musi jednak pozostać bez odpowiedzi, bo już po śmierci Władysława IV i pierwszych klęskach armii koronnej w walce z rebelią kozacką przed Polską i Litwą stają nowe, dużo bardziej pesymistyczne dylematy.
Okładka Dziejów Polski. Tom 6. 1632-1673. Potop i ogień autorstwa Andrzej Nowaka
Autor zastanawia się nad stosunkiem Rzeczpospolitej do Zachodu. Początkowo – za panowania Władysława IV - szlachta wobec klęsk i upokorzeń swego państwa w rozgrywkach międzynarodowych dochodzi do konstatacji, że najlepsza będzie polsko-litewska wersja angielskiego splending isolation, czyli „nasza chata z kraja”. Rzeczpospolita miała zająć się sobą, umacnianiem swego olbrzymiego państwa i nie mieszać się w rozgrywki, które nas nie dotyczą. Sami wiemy, że jesteśmy najlepsi, sami rządzimy się najlepiej, a że inni nas traktują jako dziwadło, to już ich problem – Rzeczpospolita przecież kwitnie. Jednak po katastrofach i wojnach z lat 1648-1660 pojawia się już inne myślenie. Od tego momentu głównym motywem książki stają się rozważania na temat postępującego zapóźnienia Rzeczpospolitej względem Zachodu, rodzących się kompleksach i potęgujących się patologiach życia politycznego. Polska i Litwa, owszem, nadal jest potężna. Potrafi pokonać kilku wrogów naraz, odeprzeć od siebie śmiertelne zagrożenia, ale jednocześnie tonie w waśniach, staje się niewydolna i co najważniejsze powoli przestaje samą siebie widzieć jako centrum. Coraz częściej mają tu zastosowanie słowa wypowiedziane w „Panu Tadeuszu”:
Co Francuz powie, Polak powtórzy.
Ta przemiana z dumnego imperium, które francuskim Walezjuszom czy niemieckim Habsburgom potrafi postawić twarde warunki w zakompleksione państwo, które tylko spogląda na Zachód, by stamtąd czerpać wiedzę jak żyć i postępować dokonuje się ostatecznie za panowania Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Nowak kreśli tu obraz, który aż nazbyt wydaje się znajomy. Oto Rzeczpospolita jest podzielona na dwa wrogie obozy: królewski i antykrólewski, zwany też malkontentami. Ci ostatni dążą do blokowania wszystkich decyzji władcy, a nawet jego obalenia, by osadzić na tronie kandydata, którego wskaże król-Słońce Ludwik XIV. To bowiem Francja jest wówczas centrum świata. Magnackie elity, wśród których jest wielu nieprzychylnych królowi liczą, że to właśnie stamtąd przyjdzie modernizacja „zacofanej ojczyzny”. Obóz królewski opiera się zaś na sojuszu z Habsburgami. W odróżnieniu od malkontentów mniej tu magnatów, a więcej szlachty średniej – prowincjonalnych Sarmatów. Jedna i druga strona podkłada sobie nogi. Paraliżuje sejmy, funkcjonowanie armii. I nie byłoby to jeszcze aż tak straszne, gdyby nie czyhające tuż za progiem zagrożenie. Imperium Osmańskie, za sprawą zabiegów kozackich, coraz śmielej przymierza się do ataku na Rzeczpospolitą. Zamiast zatem robić wszystko, by jak najlepiej przygotować się do wojny z wrogiem zewnętrznym wszyscy skupiają się na wojnie polsko-polskiej. W dodatku, pojawiają się pierwsze pomysły, wyrażone m.in. przez Jana Wielopolskiego, by odpuścić sobie „wielką Rzeczpospolitą” i skupić się na terytorium do Sanu, a może i tylko do Wisły.
Rok 1670 jest tutaj bardzo dobrą analogią do naszej współczesności. Choć jest to analogia w pewien sposób na opak. Pozycja dzisiejszej i ówczesnej Polski jest inna. W 1670 roku Rzeczpospolita wydawała się potężna, ale jednocześnie od pewnego czasu systematycznie słabła. Dziś III RP nie uchodzi za kluczowego gracza na arenie międzynarodowej, ale jej pozycja stale się umacnia i to na wielu polach. Minimalistyczne pomysły Jana Wielopolskiego był w 1670 roku były wyjątkiem. Dziś głosy krytykujące czy wyśmiewające ambitne projekty to część głównego nurtu, choć nie są one już aż tak dominujące. Tendencje rozwojowe ówczesnej Rzeczpospolitej i tej naszej są zatem różne. I mam nadzieje, że tak już pozostanie. Niemniej jest zbyt wiele podobieństw, by można było spać spokojnie (parafrazując klasyka). Wojna polsko-polska, która doprowadza do niszczenia struktur działania państwa, lekceważenia śmiertelnego zagrożenia i ingerencji obcych potęg w sprawy wewnętrzne miała swój smutny finał w postaci upadku twierdzy w Kamieńcu Podolskim w 1672 roku. Co ciekawe, prof. Nowak przedstawia, że to wcale jeszcze nie otrzeźwiło obydwu stron politycznego sporu. Nawet po podpisaniu „haniebnego” (choć zdaniem autora jest to raczej określenie na wyrost) traktatu w Buczaczu Rzeczpospolita stała na krawędzi wojny domowej i zamiast na Turka szlachta szykowała się do rozprawy ze swoimi politycznymi przeciwnikami.
Szósty tom „Dziejów Polski. Potop i ogień” wydaje się być obecnie najlepszą częścią narodowej opowieści, jaką snuje nam prof. Andrzej Nowak. Nie wiem, czy to świadomy zabieg autora, ale z lektur książek z tego cyklu w pewnych postaciach czy zjawiskach odnaleźć można sporo podobieństw do naszej współczesności. Tym razem jednak dostrzegamy narodziny problemu, z którym wprost borykamy się do dziś: wyniszczający konflikt polityczny dwóch obozów podszyty kompleksami wobec Zachodu. Mimo że rok 1673 przyniósł gigantyczne zwycięstwo nad Turkami pod Chocimiem i oddalenie śmiertelnego zagrożenia, to ta „choroba wewnętrzna” pozostała. Najwyższy czas by nadszedł jej kres.
Nikt jeszcze nie skomentował. Bądź pierwszy! Dodaj komentarz