Piękna idea nie wystarczy. Recenzja filmu „Powstaniec 1863”
Sebastian Fabijański jako ksiądz generał Stanisław Brzóska. Foto: KinoSwiatPL / YouTube.com
Powstanie styczniowe było najdłuższym ze wszystkim polskich zrywów niepodległościowych – i bezsprzecznie najtragiczniejszym w skutkach. Porażająca klęska na długie lata przekreśliła plany ponownej walki zbrojnej z zaborcą. Jednocześnie powstanie ukształtowało nowoczesny naród polski i pozostawiło na naszej mentalności i społeczno-politycznych dziejach niezmazalne piętno.
Wobec tego, echa traumatycznego roku 1863 nierzadko wybrzmiewały w kulturze. Za pomocą pióra wyryli je w polskiej świadomości Eliza Orzeszkowa i Stefan Żeromski; za pomocą ołówka i pędzla – Artur Grottger i Maksymilian Gierymski; za pomocą nut – dziesiątki anonimowych autorów popularnych pieśni patriotycznych. W kinematografii tematyka ta pojawiała się jednak nader rzadko. Filmy o powstaniu – lub choćby z jego motywem – można policzyć na palcach jednej ręki.
W XXI wieku o styczniowym zrywie jak gdyby w ogóle zapomniano. Najnowszymi z opowiadających o nim produkcji były dotychczas ,,Wierna rzeki” Tadeusza Chmielewskiego, nakręcona w 1983 roku, i ,,Szwadron” Juliusza Machulskiego, który na ekrany kin trafił w roku 1992. Spotkały się one z bardzo pozytywnym odbiorem widzów. Można zatem powiedzieć, że o powstaniu nagrywano rzadko, ale gdy już to robiono, robiono to na wysokim poziomie. Problem w tym, że od 32 lat nie stworzono dosłownie... niczego. Wydarzenia, które niegdyś stanowiły jeden z najważniejszych składników narodowej tożsamości, stały się jedynie domeną badań wytrawnych historyków. Można by stwierdzić, że temat niejako ,,ostygł”. Powstańcy styczniowi byli bohaterami i autorytetami dla społeczeństwa II Rzeczypospolitej, ale współcześnie funkcję tę w naturalny sposób przejęli weterani II wojny światowej. Mimo wszystko – to szkoda, i dla Polaków, i dla polskiej kinematografii. Czy możemy tak mało mówić i wiedzieć o dramatycznych, a tak bardzo dla naszej historii doniosłych zdarzeniach tylko dlatego, że rozegrały się one 160 lat temu? Czy te 160 lat sprawia, że zupełnie straciły na aktualności i nie są w stanie zainteresować już współczesnego odbiorcy?
Pytania te zadał sobie reżyser i scenarzysta Tadeusz Syka i uznał, że stanowczo nie może tak być. Zapragnął wydobyć powstanie z zakurzonych historycznych opracowań i ukazać je na ekranach kin, przebić się z nim do umysłu przeciętnego Polaka. Syka nie ukrywa, że jest człowiekiem religijnym i chce ukazywać sylwetki duchownych-patriotów, cierpiących za wiarę i Ojczyznę. W dziejach powstania styczniowego odnalazł postać idealnie wpasowującą się w tę koncepcję, równie niezłomną jak prymas Wyszyński, o którym opowiadał jego poprzedni film. Mowa o Stanisławie Brzósce – kapelanie i dowódcy oddziałów powstańczych na Podlasiu. To właśnie on stał się bohaterem ,,Powstańca 1863”. Film ten opisywano bardzo górnolotnymi słowami – ,,porywający”, ,,epicki”, ,,potrzebny”, ,,trzeba go zobaczyć”, ,,coś, czego nie było w innych filmach”. ,,Ambitne kino buduje świadomość” – powiedział sam Syka w jednym z wywiadów. Jednak czy jego najnowsze dzieło jest kinem ambitnym? Niestety, mam pewne wątpliwości.
Szanse, by ,,Powstaniec” stał się kinem wysokiej klasy, były duże. Nie zabrakło dobrych chęci, a nawet poczucia pewnej misji ze strony ekipy filmowej. Po raz kolejny polska kinematografia uświadamia nam jednak, że piękna idea nie wystarczy, by stworzyć dobry film. Do tego niezbędny jest solidny scenariusz, a go, w ,,Powstańcu” tak naprawdę... w ogóle nie ma. Szkoda, bo biografia walecznego księdza była materiałem na bardzo interesujący film. Mimo że Brzóska nie posiadał żadnego przeszkolenia wojskowego i dowódcą został w zasadzie przypadkowo, okazał się bardzo sprawnym partyzantem. Do historii bohater ten przeszedł jako powstaniec walczący najdłużej – kilkutysięczne siły rosyjskie przez prawie dwa lata nie były w stanie rozbić czterdziestoosobowej partii Brzóski, jej nieuchwytnego dowódcę nazywano ,,duchem” lub ,,czarnoksiężnikiem”, którego nie sięgają kule. Dopiero w maju 1865 został pochwycony i powieszony przez Rosjan w obecności 10-tysięcznego tłumu. Już za jego życia lud uznawał go za świętego człowieka, a fragmenty szubienicy, na której skonał, przechowywano jak relikwie. Stał się lokalną legendą.
,,Legenda” – oto słowo-klucz ,,Powstańca 1863”, które wielokrotnie przewija się zresztą w samych dialogach. Carscy urzędnicy stawiają sobie za cel nie tylko likwidację samego Brzóski, ale też jego legendy – oczywiście bezskutecznie, co zostaje ukazane widzowi wprost. Film ma w sobie coś z legendarnej właśnie, lirycznej opowieści, która snuje się po zamglonych lasach, starych kościołach, szlacheckich dworach, carskich więzieniach. Wszystko to utrzymane jest w martyrologicznym, podniosłym, niemal sakralnym tonie, uwypuklonym przez ujęcia w slow montion i ciemną, ponurą kolorystykę. Duchem mesjanistycznego, żałobnego patriotyzmu emanuje prawie każda scena. Twórcy traktują historię Brzóski niemal nabożnie, hagiograficznie. Nie starają się przy tym przedstawić go jako człowieka z krwi i kości, a raczej jako wspomnianą legendę.
O tym, że to ona jest ważniejsza od samej postaci, świadczy fakt, że to nie Brzóska pojawia się na początku filmu. Jego akcja rozpoczyna się bowiem w 1920 roku, kiedy sędziwy Antoni Lemańczyk fałszuje swój wiek, by wstąpić do walczącego z bolszewikami wojska polskiego. Przed komisją stawia się ze starym sztandarem wojskowym. Jak się okazuje, jest to chorągiew oddziału księdza Brzóski, w którym Lemańczyk walczył jako młody chłopiec. W ten sposób łączy niejako dwie epoki, symbolizuje słynną sztafetę pokoleń. Sam motyw sztandaru pojawia się w filmie wielokrotnie. To on w dramatycznym geście zostaje zawieszony w oknie podczas stracenia Stanisława Brzóski. Gdy pod koniec filmu ponownie przenosimy się do sierpnia 1920 roku, ta sama chorągiew triumfalnie powiewa na przedpolach Warszawy, zwiastując wygraną nad tym razem bolszewicką Rosją. Przesłanie nietrudno odczytać – można zabić człowieka, ale nie można zabić pamięci o nim, która przetrwa w narodzie i da mu moralne siły. Tymi moralnymi siłami naród w końcu zwycięży przeciwnika posiadającego siły jedynie fizyczne. Podobnych symboli odnajdziemy więcej – ujęcia Brzóski stojącego pośrodku ciemnego lasu, przewijające się w momentach jego cierpienia i wątpliwości; przedśmiertne przemówienie kapłana, który spod szubienicy nawołuje lud do walki o wolną Polskę; motyw różańca stworzonego z żołnierskich kul.
Przekaz to piękny i nie sposób uznać go za wadę filmu. Problemem jest tylko to, że masa symboli i patosu ma jak gdyby rekompensować brak konkretnej fabuły, a nawet wyrazistszego tła historycznego. Słaby scenariusz powoduje, że ciężko poczuć ducha tych czasów i naprawdę współczuć bohaterom, pozbawia te wzniosłe sceny naturalności. Podczas seansu odnosiłam wrażenie, jak gdybym patrzyła nie na historię prawdziwych ludzi, a na szablonowy, płaski obrazek bez światłocienia, jakąś nieudolną kopię rysunków Artura Grottgera. Zwyczajnie za mało w tym wyrazistości, wielowymiarowości – i historycznych faktów w istocie też jest niewiele...
Przyjrzyjmy się akcji. Gdy Lemańczyk wstępuje już do wojska, momentalnie twarz starego weterana zamienia się w twarz dziecka i przenosimy się z roku 1920 w końcówkę 1862. Stanisław Brzóska po łacinie modli się za Ojczyznę, kiedy do kościoła wpada oddział carskiej armii. Jej dowódca – ,,kat Podlasia” Zachary Maniukin – spektakularnie wjeżdża do świątyni na koniu, sołdaci w ułamku sekundy zaczynają krzyczeć, pluć i na wszelkie sposoby obrażać ,,Lachów”, od razu dochodzi do rękoczynów. Wojska carskie w istocie przerywały nabożeństwa i dopuszczały się aktów brutalności. Scena ta nie jest zatem historycznym przeinaczeniem... a jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że jest w jakiś sposób przerysowana. Rosjanie zachowują się w niej niemal groteskowo, aby w jak najprostszy i najbardziej ostentacyjny sposób pokazać widzowi, że to wyłącznie banda prymitywnych potomków Czyngis-Chana. W ,,Wiernej rzece” i ,,Szwadronie” zostały ukazane nawet większe zbrodnie rosyjskich wojsk, a jednak sceny te były dużo bardziej naturalne i w efekcie bardziej przejmujące.
To nie jest jednak największy problem, lecz to, co następuje później... Maniukin mówi, że zabierze z kościoła ludzi, którzy ,,nie chcą służyć carowi”. Chodzi oczywiście o pobór do armii. To jednak pewna nieścisłość. Wcielanie ,,w sołdaty” rzeczywiście było zmorą polskiego społeczeństwa, ale akurat nie w tym okresie. Pobory w Królestwie Polskim prowadzono najpierw między 1832 a 1856 rokiem, by zawiesić je w okresie tak zwanej odwilży posewastopolskiej – czyli tymczasowego złagodzenia kursu carskiej polityki po przegranej w wojnie krymskiej. Dopiero w październiku 1862 roku margrabia Aleksander Wielopolski zarządził brankę do carskiej armii, która w przeciwieństwie do wcześniejszych miała być jednak imienna, a nie wyłaniać rekrutów drogą losowania. Chodziło oczywiście o pozbycie się jednostek nieprawomyślnych i zapobieżenie powstaniu – choć stało się dokładnie odwrotnie i to branka była bezpośrednią przyczyną jego wybuchu 22 stycznia następnego roku. Nagłe porywanie przypadkowych chłopów z kościoła nie mogło mieć miejsca jesienią 1862, jak zostało to ukazane w filmie.
Na domiar złego, wszystkie kwestie związane z odwilżą posewastopolską, manifestacjami patriotycznymi, narodzinami ruchu spiskowego, polityką margrabiego Wielopolskiego, całą rewolucją moralną, która miała miejsce w polskim społeczeństwie przed powstaniem... są w zasadzie przemilczane. Mniej świadomy widz nie zostanie wprowadzony w epokę, nie dowie się, jakie wątpliwości i konflikty targały Polakami, dlaczego tak naprawdę wybuchło powstanie, co oprócz brutalnych poborów do armii (których w tym konkretnym okresie nawet nie było) je poprzedziło. A przecież Brzóska już wcześniej aktywnie działał w strukturach ,,czerwonych”, przecież przełom lat 50. i 60. XIX wieku był tak burzliwy, że w zasadzie same przez się stanowiłby dobry materiał na film! Nie da się zrozumieć wydarzenia historycznego bez poznania jego genezy, tak samo jak nie da się zrozumieć motywacji danej postaci bez poznania jej przeszłości. ,,Powstaniec” milczy w obu tych kwestiach i w efekcie zarówno całą wojnę, jak i samą postać Brzóski, wyrywa z jakiegokolwiek kontekstu.
Dylematy związane z powstaniem skupiają się w życiorysie Brzóski jak w soczewce. W kapłanie musiała zajść ogromna przemiana – początkowo był zwolennikiem pracy organicznej, dopiero później przerodził się w rewolucjonistę. Na jej podstawie można by ukazać palące spory ,,białych” z ,,czerwonymi”, które tak mocno zaważyły na losach powstania. W filmie ten konflikt jednak jak gdyby nie istnieje. Nawet odwieczne, polskie pytanie – ,,bić się czy nie bić” – zostaje zredukowane wyłącznie do krótkiej wzmianki o braku broni i bierności europejskich mocarstw. Nieugięty Brzóska ucina ją zupełnie absurdalną i nieuargumentowaną w żaden sposób odpowiedzią, że ,,powstanie ma szanse”. Całą złożoną problematykę polityczną powstania ograniczono do mglistych słów o ofierze i wolnej Polsce, i dylematu protagonisty, czy jako duchowny ma prawo strzelać do przeciwnika. Polskie społeczeństwo, tak bardzo wówczas (jak zawsze) podzielone, przedstawiono jako monolit, z którego wyłamuje się co najwyżej jedna, epizodyczna postać carskiego szpicla.
Do tego dochodzi bagatelizacja sprawy włościan. A przecież ksiądz Stanisław dowodził oddziałem w dużej mierze chłopskim, co w czasach powstania styczniowego bynajmniej nie było standardem! Podczas gdy chłopi z innych ziem polskich często uznawali powstanie za ,,pańską” sprawę i mieli do niego obojętny lub wrogi stosunek, Podlasianie od początku 1863 roku wykazywali rzadko spotykaną aktywność. Dlaczego – twórcy filmu nam nie powiedzieli. Problemy uświadomienia narodowego włościan, uwłaszczenia, rewolucji agrarnej i konfliktu wsi z dworem były wyjątkowo złożone i znamienne dla dziejów zrywu. W filmie ich nie ma, a chłopi od szlachty różnią się co najwyżej innym ubraniem...
Te motywy bezpośrednio związane z życiem Brzóski w zasadzie pominięto albo jedynie nad wyraz subtelnie zaakcentowano. Ciężko zatem oczekiwać rozwinięcia tych kwestii, które dotyczyły powstania w szerszym rozumieniu. Jeśli chodzi o losy konkretnych bohaterów, również zostały odrobinę przeinaczone. Zachary Maniukin nie był młodym majorem, a generałem w podeszłym wieku. Łączniczka Antonina Konarzewska nie była hrabianką, a, według różnych źródeł, córką wójta lub rządcy. Po powstaniu została zesłana na Sybir, z którego już nie powróciła – ten ważny i smutny wątek nie został uwzględniony w filmie. Jej ojciec nie walczył z kolei w partii, a wręcz przeciwnie, został powieszony przez partyzantów za niedostarczenie im żywności. Adiutant Brzóski Franciszek Wilczyński nie mieszkał wcześniej w Ameryce i nie widział własne na oczy wojny secesyjnej. Sam ksiądz Stanisław przed śmiercią nie miał czasu na długie i płomienne przemówienie, a jedynie na słowa ,,żegnajcie, bracia i siostry, i wy, małe dziateczki. Ginę za naszą ukochaną Polskę, która przez naszą krew i śmierć...”. To oczywiście szczegóły, które nie zmieniają meritum całej historii i które można by twórcom wybaczyć. Skoro nie zdecydowali się jednak na przedstawienie panoramy powstania, mogli chociażby dokładnie ukazać ten wybrany, mały wyrywek...
Czy oznacza to, że w filmie nie znajdziemy żadnych rzetelnych informacji o powstaniu? Na szczęście nie. Ukazano kilka bitew i potyczek, z których największe wrażenie robi moment wybuchu powstania. Pozostałe pozostawiają pewien niedosyt. Ciężko oczekiwać od filmu o wojnie partyzanckiej scen batalistycznych rodem z Trylogii Hoffmana, jednak warto pamiętać, że Brzóska wziął udział w bitwach z prawdziwego zdarzenia, jak największe starcie powstania pod Siemiatyczami i słynne na całą Europę zwycięstwo pod Żyrzynem. Pierwszej z bitew nie ukazano, drugą w zasadzie jedynie wzmiankowano. W filmie nie brakuje strzałów i pościgów, które mają sprawiać wrażenie spektakularnych – brakuje jednak historycznych konkretów. Zdaje się, że jedynym pozostaje epizod z generałem ,,Krukiem”. Może winna tej sytuacji była zmora polskiego kina historycznego – ograniczony budżet? Poza tym twórcy prezentują głównie realia partyzanckiego życia i okrucieństwa carskich służbistów. Ciekawszym akcentem pozostaje stosunek Kościoła Katolickiego do ruchu niepodległościowego. Ukazany zostaje patriotyczny entuzjam niższego duchowieństwa, symbolizowany przez samego Brzóskę, sceptycyzm papieża, a pomiędzy tym dylemat biskupa Szymańskiego, który waha się między wiernością Rzymowi i własnym rodakom, a przede wszystkim próbuje bronić pozycji Kościoła. Docenić należy, że na przykładzie losów Antoniny Konarzewskiej zaznaczono udział kobiet w powstaniu. Lepsze to, niż nic – jeśli celem filmu miała być jednak edukacja społeczeństwa, przedstawić można było o wiele więcej faktów.
Ujęcie historycznego problemu okazało się wąskie, więc moglibyśmy oczekiwać choćby dobrze poprowadzonych wątków fabularnych. Dzieje powstania mieliśmy obserwować z perspektywy księdza Brzóski, a jednak niewiele dowiemy się o samym bohaterze. Kim tak naprawdę jest, poza tym, że kapłanem, patriotą i człowiekiem bez skazy? Produkcja nie mówi nam o tym tak naprawdę nic. Dowiadujemy się tylko tyle, że Brzóska żył, walczył i męczeńsko zginął na carskiej szubienicy. Twórcy filmu być może ożywili legendę, ale z pewnością nie człowieka. Z postaci z wielkim potencjałem na barwny charakter filmowy stworzono w najlepszym wypadku dostojny, ale zimny i sztywny pomnik, a w najgorszym – płaską sylwetkę ze szkolnego podręcznika. Tego, co uczyniłoby go ludzkim – przeszłości, specyficznych cech, egzystencjalnych wątpliwości, większych emocji, głębszych związków z innymi postaciami – jest stanowczo za mało. Wad - nie ma absolutnie żadnych. Jest wygładzony, uproszczony, w gruncie rzeczy pozbawiony werwy, suchy i nudny.
Boleśnie jednowymiarowe są także czarne charaktery. Tak jak Polacy nie mają prawa do wątpliwości w celowość powstania, tak Rosjanie nie mają prawa do wątpliwości w potęgę caratu. Mimo że w historii wątpliwości te miewali. Spójrzmy prawdzie w oczy – powstanie początkowo było planowane przez ,,czerwonych” jako wspólna, antycarska rewolucja Polaków i Rosjan, a rosyjscy demokraci byli sojusznikami ruchu polskiego. Rosjanie – głównie dezerterzy z carskiej armii – byli najliczniejszą po Polakach grupą narodową walczącą w powstaniu styczniowym! W wizji Syki na mickiewiczowskich ,,przyjaciół Moskali” nie ma jednak miejsca, tak samo zresztą, jak na Polaków walczących po stronie carskiej, którzy przecież nie byli rzadkością. Rosjanie są w nim jednolitą masą tępej brutalności, cynizmu, alkoholizmu i fanatycznej nienawiści wobec Polaków. Najwyraźniej w dobie wojny w Ukrainie możemy mówić o nich albo źle, albo wcale, nawet za cenę przemilczenia historycznych faktów. Te uogólnienie są jednak rażące. Jeśli już chciano ukazać Rosjan wyłącznie jako odwiecznych wrogów polskości, można było zrobić to lepiej. Można było pogłębić motywy tej nienawiści, wspomnieć o popularnym wśród rosyjskich konserwatystów koncepcie Polaków jako zdrajców Słowiańszczyzny, odwiecznej rywalizacji o ziemie litewsko-ruskie, traumie 1610 roku... Można było ukazać carskich oficerów jako ludzi złych, ale, właśnie, ludzi, z charakterami i motywacjami. W filmie nie widzimy ich nawet od profesjonalnej, bardziej zawodowej strony, którą powinni przecież mieć wytrawni oficerowie i urzędnicy; powiedzieć, że nie grzeszą inteligencją, to jakby nic nie powiedzieć. Obraz ten jest pozbawiony powagi – nie tylko nie uwzględnia żadnych niuansów, ale jest tak diaboliczny, że aż groteskowy. ,,Powstaniec” przypomina pod tym względem baśń dla dzieci albo parabolę dla ludu, z zupełnie czarno-białym podziałem na dobrych i złych.
Na wielką pochwałę zasługują jednak aktorzy, zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę niesatysfakcjonujący scenariusz. Dość paradoksalnie, to właśnie marnie skonstruowane czarne charaktery za sprawą utalentowanych odtwórców dodały filmowi nieco ognia. Wiaczesław Boguszewski jako major Maniukin i Cezary Pazura jako książę Władimir Czerkasski umieli nadać antagonistom swoisty magnetyzm, odegrać ich z emocjami i werwą, bawić się ich niemal karykaturalnym złem, chwilami przyprawiać widza o dreszcze. I co we współczesnym kinie jest niemal bez precedensu – dobrze mówili po rosyjsku! Protagoniści także utrzymali aktorski poziom. Przyznanie roli księdza Brzóski Sebastianowi Fabijańskiemu wzbudziło niemałe kontrowersje, jednak ostatecznie jego gra okazała się jak najbardziej poprawna. Pozytywnie zaskoczyła Karolina Szymczak, która świetnie przedstawiła Antoninę Konarzewską, jedyną istotniejszą rolę kobiecą. Pełna gracji i powagi, bardzo przekonująca, uniknęła infantylnej kokieterii i nienaturalności, z którą niekiedy współczesne aktorki odgrywają XIX-wieczne kobiety. Obsada to jedyny aspekt filmu, wobec którego nie można mieć żadnych obiekcji. Być może przy lepiej napisanym scenariuszu ci zdolni artyści jeszcze bardziej rozwinęliby skrzydła...
Ostatecznie to właśnie scenariusz nakreślony bladą kreską sprawia, że ,,Powstaniec” nie okazał się świetnym kinem, którym miał szanse się stać. To co najwyżej kino poprawne – szkoda tylko, że niewiele ponadto to. Ostatecznie ocalono w nim okruchy kilku ciekawych motywów i zarysowano pewne historyczne kwestie – być może niewiele, ale w końcu po 32 latach powiedziano o powstaniu cokolwiek! Luki w scenariuszu w pewnym stopniu ratują dobre ujęcia i gra aktorska. ,,Powstańca” zwyczajnie da się oglądać. Nie można zarzucić mu, by był jakkolwiek szkodliwy. Na tle historycznych produkcji z ostatnich lat nie wypada najgorzej, ale przy tym nieszczególnie się wyróżnia, choć promowano go jako dzieło rewolucyjne dla polskiego kina.
Jeśli ,,Powstaniec 1863” wprowadza jakikolwiek powiew świeżości, to tylko dzięki swojej tematyce, nie sposobie, w jaki przedstawia historię. Gdybym miała ocenić go w skali od jednego do dziesięciu, przyznałabym mu solidną... czwórkę.
,,Wierna rzeka” i ,,Szwadron”, które w poprzednim stuleciu pokazały nam, jak dobrze mówić o powstaniach, były ekranizacjami powieści i opowiadań. Nasuwa się zatem pytanie – czy Polacy są lepszymi pisarzami niż scenarzystami i czy jedyne, co na ten moment pozostało polskiej kinematografii, to czerpać z bogactwa literatury? Może gdyby Syka, zamiast samodzielnie od podstaw pisać scenariusz, zdecydował się na ekranizację ,,Gloria Victis”, otrzymalibyśmy dużo ciekawszy film...
Nasza ocena 4/10
Nikt jeszcze nie skomentował. Bądź pierwszy! Dodaj komentarz