Czy „Król” jest nagi? - recenzja serialu „Król”
Michał Żurawski jako Jakub Szapiro w serialu "Król" (foto: Łukasz Bąk./mat. prasowe Canal+)
Serialowej ekranizacji powieści Szczepana Twardocha „Król” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego towarzyszyła wielka akcja promocyjna. Wzmocniły ją entuzjastyczne recenzje, z których mogliśmy się dowiedzieć, że doczekaliśmy się w końcu rodzimej historycznej produkcji na światowym poziomie. Szkoda tylko, że to nieprawda.
Mamy rok 1937. Żydowski pięściarz Jakub Szapiro sieje postrach nie tylko na ringu, ale także na warszawskich ulicach. Jest prawą ręką Kuma Kaplicy – króla dzielnicy północnej, szefa gangu, który wymusza haracze, prowadzi domy publiczne i eliminuje niewygodne osoby. Kaplica jest też starym towarzyszem z PPSu, dlatego może liczyć na protekcję sanacyjnych kolegów. Tymczasem rośnie w siłę nacjonalistyczna Falanga, która nie tylko chce zrobić porządek z Żydami, ale także dokonać przewrotu rządowego.
Wątek polityczny w „Królu” jest tylko jednym z wielu. Jakub Szapiro romansuje z trzema kobietami, rywalizuje o przywództwo w gangu, wykonuje zadania swego mocodawcy i opiekuje się chłopcem, któremu zabił ojca. W dodatku, w tle kreślony jest obraz sytuacji ludności żydowskiej w II RP, ich dylematów, wahań między wyjazdem do Palestyny a pozostaniem w coraz bardziej antysemickiej Polsce.
Niewątpliwym plusem tej produkcji jest aktorstwo. Szczególnie dobrze wypadają Michał Żurawski jako Jakub Szapiro, Aleksandra Pisula jako Emilia, Arkadiusz Jakubik jako Kum Kaplica, Borys Szyc jako doktor Radziwiłłek, młodziutki Kacper Olszewski jako Mosze Bernsztajn i Bartłomiej Topa jako Litwińczuk. A perełką jest już w ogóle występ Janusza Gajosa i Anny Nehrebeckiej w epizodach dziejących się „po latach”.
Na słowa uznania zasługuje również reżyseria. Widać kunszt zwłaszcza w koronkowej konstrukcji scen, szczególnie w wybitnych scenach walk bokserskich. Po raz pierwszy chyba od przedwojnia w takiej skali na ekrany powrócił język jidysz. Da się też dostrzec pewne subtelne aluzje i nawiązania do innych dzieł polskiej kultury. I tak Litwińczuk z Kancelarii Premiera to ukłon w stronę dyrektora Litwinka z Kancelarii Prezydenta sportretowanego w „Karierze Nikodema Dyzmy”. Taniec sterroryzowanych przez Kaplicę Żydów, budzi skojarzenia z analogiczną sceną z „Pianisty” Romana Polańskiego, a z kolei objęcie się postrzelonej ofiary ze swoim oprawcą to oczywiście cytat z „Popiołu i diamentu” w wersji Andrzeja Wajdy.
Niestety, balonik był na tak napompowany przez dystrybutorów, że produkcja nie potrafiła sprostać oczekiwaniom. Na tle często z nim porównywanego niemieckiego „Babylon Berlin” (przynajmniej dwóch pierwszych sezonów) polski „Król” wypada blado. O ile we wnętrzach z powodzeniem udaje się odwzorować schyłek II RP, to ulice niby przedwojennej Warszawy są nadzwyczaj puste. Zresztą jakoś ta stolica, która jest przecież ważnym elementem życia głównego bohatera nie jest tu szczególnie eksponowana. O to, że zapewne poskąpiono budżetu na statystów można się utwierdzić, gdy w jednym z odcinków kamera przybliża nam sylwetki członków Falangi – organizacji, która grupowała w większości silnych, zdrowych, ale przesiąkniętych niezdrową ideologią młodych, pełnych wigoru mężczyzn. W „Królu” natomiast szeregowi falangiści to osoby, które młodość dawno mają za sobą, a z tężyzną fizyczną są raczej na bakier.
W serialu Matuszyńskiego razi też używany przez postacie język. Chwała za to, że pojawia się jidysz, chwała również Bartłomiejowi Topie, że naśladuje kresowy akcent, ale reszta używa całkiem współczesnej mowy. To jeszcze można wytłumaczyć koniecznością dotarcia do szerokiej widowni. Gorzej, że wszyscy posługują się knajackim slangiem. O ile w środowisku gangsterskim jest to naturalne, to wypowiedzi przedstawicieli przedwojennych elit, które w co drugim zdaniu wspominają ku#wy i ch#jów trącą nienaturalnością. Zwłaszcza, że żaden z bohaterów nie używa popularnych wówczas przekleństw, jak chociażby nagminnego „psia krew”. Wyjątkiem jest może słowo „hinty”, które często się pojawia w ustach gangsterów Kaplicy, ale przedwojenny półświatek znał nie tylko to określenie na policjantów, jak choćby do dziś używane „gliny”.
To jednak są jeszcze szczegóły, które w gruncie rzeczy nie muszą wpłynąć na ostateczny odbiór serialu. Prawdziwym problemem jest scenariusz. Odpowiadał za niego Łukasz M. Maciejewski, Dana Łukasińska i sam autor książki Szczepan Twardoch. Czymś normalnym jest, że serialowa adaptacja wymaga pewnych skrótów i przeróbek, ale tym razem pisarz i spółka poszli o krok dalej. Serial jest bowiem „bogatszy” o pewne wątki, bohaterów, a także nieco zmienioną fabułę. To może dziwić, ponieważ książka odniosła wydawniczy sukces, a zatem ta wersja opowieści już się sprawdziła. Przerobienie jej nie tylko po to, by udało się ją dobrze zekranizować, lecz przedstawienie nowej wersji to zawsze pewne ryzyko, na które z błogosławieństwem pisarza się zdecydowano. No i chyba ten eksperyment nie wyszedł.
Przez pięć odcinków obserwujemy jak misternie jest budowana konstrukcja rządowego przewrotu, ale gdy przychodzi co do czego, to wszystko jest rozwiązane za pomocą jednej sceny na zasadzie Deus ex machina, mimo że chwilę wcześniej był to problem nie do rozwiązania. Główny bohater przez niemal wszystkie odcinki deklaruje, jak bardzo kocha Warszawę i jej nie opuści, by nagle z niezrozumiałych powodów zmienić zdanie. I to nie ostatni raz. Ostatnie trzy odcinki to już wycinanie wątków za pomocą piły mechanicznej. Konia z rzędem temu, kto zrozumie coraz to bardziej nielogiczne działanie bohaterów. Przy okazji popłynięto też w przedstawieniu Berezy Kartuskiej. Nie było to miłe miejsce, ale amputacja ręki bez znieczulenia, to naprawdę niezły odjazd.
Na ocenę dostateczną można co najwyżej ocenić główny twist tego serialu. Pojawia się on za wcześnie, przez co kolejne odcinki wiele tracą. Najgorszy jest jednak finał tego wątku, będący jednocześnie końcem całego serialu. Zrobione jest to na zasadzie: „no panowie trzeba kończyć, zróbmy to szybko i idźmy do domu”. A jeśli widz oczekuje jakiegoś szerszego wyjaśnienia, to nie ma na nie szans.
Całkiem nieźle wypada konstrukcja postaci z pierwszego planu, ale im dalej w las tym gorzej. Gang Kuma Kaplicy przypomina bardziej wędrowny cyrk niż groźnych bandziorów. Do fabuły serialu dodano postać Stanisławy Tabaczyńskiej. Jest to przejaw popularnego w zachodnich produkcjach zjawiska „LGBT+ na siłę”. Nie ważne czy ma to jakiś wpływ na fabułę, czy czemuś to służy, oprócz wygłoszenia sztandarowych haseł – ma być postać LGBT+ i koniec! W konsekwencji, Tabaczyńska jest przerysowanym do granic możliwości warszawskim cwaniakiem i przy tym lesbijką, która od czasu do czasu wyraża współczesne postulaty LGBT+. Ale jednocześnie postać ta jest tak pretensjonalna i denerwująca, że przez chwilę miałem wrażenie, że twórcy celowo ją tak skonstruowali, by skompromitować ten ruch. W PRL by film przeszedł przez cenzurę trzeba było niekiedy pokłonić się komunistycznej propagandzie. Widz wiedział, że dana scena została wprowadzona tylko po to, by film można było zobaczyć na ekranie. I tu miałem deja vu. Postać Tabaczyńskiej jest tak źle napisana i widać, że na siłę, że zacząłem się zastanawiać, czy francuscy producenci nie postawili warunku: „Musi być wątek LGBT+, bo wam tego nie puścimy”. Tę hipotezę zadaje się potwierdzać, że jakby na przekór wątki homoseksualne w tym serialu pojawiają się też całkiem naturalnie i są potrzebne do pociągnięcia akcji dalej i nie ma się poczucia, że jest to tylko po to, by sprzedać jakieś poglądy.
Z resztą gangu jest nie lepiej. Mamy Eduarda, który ma wiecznie otwartą buzie i przypomina osobę opóźnioną w rozwoju umysłowym. Mamy też dewotę Pantaleona, który trzyma na swojej głowie brata (dosłownie – tak, wiem jak to brzmi). Pośród tego kabaretowego zgromadzenia jedynie Borys Szyc jako nie mniej przerysowany doktor Radziwiłłek ma możliwość stworzyć postać z prawdziwego zdarzenia.
To zresztą nie wszystko, gdyż obok groteskowych gangsterów występują równie groteskowi oficerowie sanacji, którzy zajmują się albo walką o stołki, albo zdobywaniem zamorskich kolonii. Nie lepsi są narodowcy, ciosani wszyscy według jednego schematu: najlepiej blondynów powtarzających w kółko o „wielkiej Polsce”, ale przy tym są źli i zepsuci do szpiku kości. O jakież to jest płaskie!
Całokształt powoduje, że wcale nie czujemy, że oto przenieśliśmy się do 1937 roku. I mimo że minęło już tyle lat, to ciągle powstały w latach 80. ubiegłego wieku serial „Kariera Nikodema Dyzmy” jest niedoścignionym wzorem produkcji o sanacyjnej Polsce. Na szczęście, w „Królu” sprawna ręka reżysera i wysiłki sporej części obsady sprawiają, że ogląda się to dobrze, zdarzają się nawet przebłyski genialności, ale jeśli oczekujemy czegoś naprawdę wybitnego, to zdecydowanie nie ten adres.
A szkoda, bo potencjał jest widoczny. Najprawdopodobniej brakło pieniędzy na statystów i więcej szerszych, plenerowych ujęć. Jednakże gdyby nawet to co jest poustawiać nieco inaczej, dograć kilka scen, a kilka wyrzucić, to byłoby o co najmniej klasę wyżej. Jeśli wierzyć materiałom promocyjnym, to twórcy, w tym scenarzyści, czuli, że tworzą coś wielkiego, ale domyślam się też, że gdy nieuchronnie zaczęły gonić terminy, to nie ze wszystkim zdążono. Producenci naciskają, zaliczka wzięta, kary umowne są, więc trzeba dać to co jest i robić dobrą minę do złej gry: „jakby coś, to mówimy, że jest wybitnie i epicko”. Lecz nowe, serialowe szaty „Króla” nie prezentują się tak ładnie. Dobrze jednak, że w ogóle one są.
Nasza ocena: 6/10
Nikt jeszcze nie skomentował. Bądź pierwszy! Dodaj komentarz