W przypadku niektórych historycznych postaci można powiedzieć, że los pokarał ich zbyt długim życiem. Gdyby taki Władysław Gomułka zmarł w 1957 roku, to zapewne do dziś byłby patronem wielu ulic i placów. Gdyby Józef Zajączek zginął gdzieś w czasie wojen napoleońskich, to mógłby stawać ze swoją legendą w konkurach z Janem Henrykiem Dąbrowskim. Podobnie z Edwardem Śmigłym-Rydzem. Gdyby nie dożył nieszczęsnego 1939 roku, to miałby dziś zapewne niejeden pomnik.
Uzasadniona ucieczka?
Wydaje się, że z dzisiejszej perspektywy łatwo oceniać niektóre działania i decyzje, kiedy znamy już ich skutki, dlatego też być może powinniśmy nieco łagodniejszym okiem spojrzeć chociażby właśnie na Śmigłego-Rydza. Jednak akurat w tym przypadku obrona tej postaci jest zadaniem karkołomnym. Niemniej zdarzają się takie próby. Ostatnio podjęli się jej Sławomir Koper i Tymoteusz Pawłowski. Obydwaj panowie wspólnie w książce „Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza” kreślą obraz znakomitego dowódcy i wielkiego patrioty, a prywatnie nieszczęśliwie zakochanego w swojej żonie-zołzie męża. Książkę doskonale się czyta, ale - co ciekawe –autorzy biorą swojego bohatera w obronę także w najbardziej kontrowersyjnym momencie jego życia, czyli 17 września 1939 roku. Nie mają przy tym wątpliwości, że marszałek podjął słuszną decyzję o opuszczeniu Polski w obliczu najazdu niemiecko-sowiecko-słowackiego. Ja natomiast ciągle te wątpliwości mam.
I sam marszałek również je miał, czego autorzy nie tają (w końcu to książka o jego tajemnicach). Wśród pojawiających się pomysłów, jakie w połowie września kołatały się w głowie Śmigłego-Rydza było m.in. dołączenie do polskich oddziałów w Stryju lub powrót samolotem do oblężonej Warszawy. Nie bez namów współpracowników zdecydował się jednak na wyjazd do Rumunii. Jak tłumaczył później tę decyzję:
Nie było dla mnie rzeczy łatwiejszej jak znaleźć śmierć na drodze z Kosowa ku granicy. Nie było nic łatwiejszego, jak udać się do któregoś z najbliższych oddziałów czy też samolotem do oblężonej Warszawy (…) lecz gdy odsunąłem na bok swoją osobę i gdy pomyślałem, kto będzie tę wojnę polską nadal prowadził i sprawy Polski bronił nie tylko wobec nieprzyjaciela, lecz i wobec Sprzymierzonych postanowiłem nie ulec sentymentom osobistym, łatwym do wykonania, i prowadzić walkę nadal.
Sęk w tym, że już potem nie prowadził tej walki, nie licząc tajemniczego epizodu z powrotem do okupowanej Polski w końcówce życia. Ponadto doskonale sobie zdawał sprawę, że ryzyko takiego obrotu spraw jest ogromne. Już w tym czasie dochodziły do niego słuchy, że opozycjoniści skupieni wokół generała Władysława Sikorskiego stoją w blokach startowych, by przejąć z rąk Francuzów władzę w szykowanym na uchodźctwie rządzie. Co więcej, jako wojskowy Śmigły mógł być pewny, że w Rumunii czeka internowanie. Autorzy książki utyskują, że praktycznie nikt ze współczesnych nie dostrzegał dalekowzroczności decyzji Naczelnego Wodza. Podkreślam, że chodziło o reakcję na gorąco na wiadomość o opuszczeniu kraju, dlatego teoretycznie ktoś się mógł łudzić, że marszałek w ten sposób przedostanie się do Francji. Mimo to nikt znaczący, nie licząc może tych, którzy razem z Rydzem jechali wtedy szosą zaleszczykowską, nie widział sensu tej decyzji. Znamienne natomiast, że chwilę później desygnowany na prezydenta generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski na wiadomość o opuszczeniu kraju przez Śmigłego najpierw nie mógł w to uwierzyć, a gdy miał już pewność, że jest to prawda, to po prostu się popłakał.
Koper i Pawłowski na kartach swojej książki sugerują, że najlepszym rozwiązaniem byłby w takiej sytuacji teatralny gest – Naczelny Wódz jako ostatni żołnierz opuszcza ojczyznę odstrzeliwując się przed nadciągającymi Sowietami. Na pewno wyrobiłoby to pewną legendę, lecz opuszczenie swojego wojska w chwili próby to niejedyne przewinienie Śmigłego-Rydza.
A tak dobrze się zapowiadał
Właściwie do pewnego momentu w biografii Śmigłego-Rydza nie ma się do czego przyczepić. No może poza niejasnościami związanymi z rodzicielami, lecz to raczej nie była jego winą. W dorosłym życiu natomiast przyszyły marszałek dał się poznać jako wielki patriota, nie najgorszy malarz, dobry organizator i znakomity dowódca. Swój kunszt najlepiej pokazał w czasie wojny polsko-bolszewickiej, gdy przeprowadził z Kijowa pod Warszawę bez większych strat 3. Armię. Ten wyczyn z uznaniem wspomniał w rozmowie z generałem Andersem w 1942 roku nawet sam Józef Stalin. Co istotne, kawał dobrej roboty wykonali wtedy Juliusz Rómmel, Stefan Dąb-Biernacki i Władysław Bortnowski. W 1939 roku wszyscy ci trzej panowie zawiedli na całej linii. Rómmel i Dąb-Biernacki dopuścili się de facto dezercji. Bortnowskiego wini się za zmarnowanie potencjału Armii Pomorze.
Po zwycięstwie nad bolszewikami. Śmigły prowadził zwyczaje życie oficera wyższego szczebla, który za bardzo nie miesza się w politykę, bo wie, że to nie dla niego. Prywatnie przyszły Naczelny Wódz był bardzo sympatycznym człowiekiem, lubiącym dzieci, dla każdego przyjaznym. Zgoła inne były opinie na temat jego małżonki, Marty, ale to już temat na inną opowieść. Choć, co jeszcze nie zostało do końca odkryte, to może właśnie małżonka Rydza wymogła na nim większe zaangażowanie w politykę. Marszałek Piłsudski zza grobu mógł na wieść o tym zakrzyknąć: Edwardzie, nie idź tą drogą! Ale na nieszczęście i dla Śmigłego, i dla Polski po objęciu stanowiska Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych i przyjęciu buławy marszałkowskiej Rydz postanowił być czymś więcej niż tylko wojskowym - fachowcem.
Józef Piłsudski nieprzypadkowo zasugerował pozostawienie armii pod kierownictwem Śmigłego-Rydza. Oceniał jego zdolności militarne najwyżej spośród wszystkich znanych mu polskich wojskowych. Prawdopodobnie się nie pomylił, ale zgubna dla nowego marszałka stała się polityka i to ona zaważyła na jego kolejnych decyzjach.
Sławomir Koper i Tymoteusz Pawłowski przyznają, że Rydzowi trochę woda sodowa uderzyła do głowy, jednocześnie przy tym tłumacząc, że „każda psychika ma swoją odporność”, a rozmiar kultu wodza był przeogromny. Dlatego to jeszcze można byłoby zrozumieć. Autorzy słusznie też odczerniają czasy rządów sanacji wykazując, że obraz złowieszczego reżimu jest bezpodstawny. Ponadto można się również zgodzić z obroną pewnych ruchów w polityce zagranicznej, ale 1939 roku raczej obronić się już nie da.
Kardynalne błędy
W obliczu niemieckiego najazdu Śmigły-Rydz popełnił kardynalne błędy, które jeśli nie przekreśliły jego dorobku, to przynajmniej rzuciły na niego spory cień. Pomijam przy tym dyskusje na temat tego, czy Polska powinna przyjąć niemieckie żądania, bo to temat do osobnej analizy. W momencie, gdy ta wojna była już nieuchronna, to ważniejsze jest, że Rydz odpowiadał za przygotowanie planu obrony. W „Tajemnicach marszałka Śmigłego-Rydza” dostajemy argumenty, że bój z wielkimi armiami na granicach i stopniowe wycofywanie się na linię wielkich rzek był lepszy niż przygotowanie tej zasadniczej obrony od razu na odcinku Wisła-Narew-San. Główną racją na rzecz tego miała być obawa, że jeśli Niemcy szybko zajmą obszary zachodniej Polski, to mogą ogłosić koniec wojny i aneksję zdobytych terytoriów. Przy tym liczyła się też demonstracja przed sojusznikami, że Polska walczy od początku. Te argumenty można jednak łatwo zbić. Demonstracja zbrojna nie wymagała pakowania na granice nie do obrony całego wojska. Lepiej już było pozostawić na tym obszarze kilka dobrze przygotowanych placówek i oddziały dywersyjne, których pokonanie zajęłoby Niemcom trochę czasu. Śmigły wiedział, że takie rozwiązanie jest uzasadnione z przyczyn wojskowych, ale wolał kalkulacje politycznie i propagandowe. Wielka ofiara krwi i starcia ogromnych mas żołnierzy od pierwszych godzin miały pokazać na Zachodzie, że to nie przelewki.
Polityka zgubiła Naczelnego Wodza po raz drugi już w momencie najazdu. Marszałek Piłsudski zalecał, aby w takiej sytuacji powołać Rząd Jedności – złożony z wszystkich liczących się stronnictw politycznych. Byłoby to twór na wzór Radą Obrony Państwa z 1920 roku. Być może to by uchroniłoby Rydza przed dylematem, kto może sięgnąć po władzę, jeśli zdecyduje się zostać w walczącej Polsce, gdyż odpowiedzialność i władza w tym trudnym czasie byłaby wspólna, a wojna polsko-polska przynajmniej na chwilę zeszłaby na plan dalszy. W rzeczywistości stało się zupełnie na odwrót. Ewakuacja do Rumunii sprowadziła na sanację gromy, a po internowaniu najwyższych przedstawicieli od razu zaczęła się walka o stołki.
Koper i Pawłowski próbują tłumaczyć też niefortunny rozkaz Naczelnego Wodza z 17 września „z bolszewikami nie walczyć”, dziwiąc się przy tym, że tak wielu dowódców zinterpretowało go dosłownie. Zaiste dziwne to! Marszałek niby doskonale zdawał sobie sprawę z intencji Sowietów, a chodziło mu jedynie o to, aby nie marnować czasu na walkę z nimi tylko ewakuować się z kraju możliwie jak najszybciej. Problem w tym, że tak sformułowany rozkaz przyczynił się do schwytania przez czerwonoarmistów bez walki wielu naszych żołnierzy. I pytanie, kto jest temu winny? Oficerowie, bo nie umieją czytać ze zrozumieniem czy Naczelny Wódz, który jasno nie potrafi wyrazić o co mu chodzi?
Zasadniczym problemem pojawiającym się wokół postaci Edwarda Śmigłego-Rydza pozostanie jednak to nieszczęsne opuszczenie żołnierzy i ojczyzny. Autorzy wspominanej książki w obronie przywołują tu przykłady innych wodzów, którzy w obliczu klęski opuszczali kraj, by w innym miejscu formować wojsko. No tak, ale Rydz nie opuszczał tak jak oni ojczyzny na czele armii, tylko pozostawił ją z niejasnym rozkazem w stylu: „chłopaki radźcie sobie sami, widzimy się we Francji”. Rzeczywiście inaczej by to wyglądało, gdyby np. tak jak generał (wówczas pułkownik) Maczek ze swoją 10. Brygadą Kawalerii przekraczałby granicę razem z wojskiem. Tu natomiast ta ucieczka – pardon – ewakuacja wygląda, najłagodniej to ujmując, nie najlepiej.
Ponadto w książce otrzymujemy szereg argumentów na rzecz tak wczesnego opuszczenia przez Naczelnego Wodza atakowanej stolicy (7 września). Niby też to prawda, ale na taki ruch nie zdecydował się Józef Piłsudski w 1920 roku, a nawet Józef Stalin w 1941 roku czy Adolf Hitler w 1945 roku. Ci dwaj ostatni też mogli się odpowiednio wcześniej przenieść gdzieś w góry i tam odtwarzać armie czy partyzantkę. Z jakiś powodów jednak uznawali, że ważniejsze jest pozostać w miastach, które w każdej chwili mogą zostać zdobyte.
Sławomir Koper i Tymoteusz Pawłowski przekonują także, że śmierć Śmigłego w Kutach, przy granicy rumuńskiej, nic by nie zmieniła w sytuacji Polaków. Pewnie nie, ale na pewno pomogłaby samemu Rydzowi. A ujmując to brutalnie, śmierć nic by nie zmieniła, ale dalsze jego życie też nic Polsce nie dało. Zresztą jest to także mylny dylemat. Śmigły wcale nie musiał ginąć zostając przy swoich żołnierzach. Mógł trafić do niewoli, gdzie byłby najpewniej kuszony wizją stworzenia kolaboracyjnego rządu. Mógł również być „pierwszym partyzantem” w okupowanym kraju lub budować i prowadzić Polskie Państwo Podziemne.
Podtytuł książki Sławomira Kopera i Tymoteusza Pawłowskiego o Śmigłym-Rydzu to pytanie: „Bohater, tchórz czy zdrajca?” – żaden z nich. Ważna postać polskiej historii, która na pomniki się nie nadaje, ale też nie zasługuje na potępienie. Był po prostu człowiekiem, który mógł być narodowym bohaterem, ale popełnił zbyt wiele błędów.
Inspiracją do artykułu była książka Sławomira Kopera i Tymoteusza Pawłowskiego Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza.
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował. Bądź pierwszy! Dodaj komentarz
Nikt jeszcze nie skomentował. Bądź pierwszy! Dodaj komentarz