W latach 1945–1947 polskie społeczeństwo było w nieustannym ruchu. Zmiany granic, zniszczenia wojenne, a także złamane życia i utrata bliskich powodowały, że miliony ludzi ruszyły na poszukiwanie nowego miejsca w świecie.
Ze świata czterech stron...
Marcin Zaremba, historyk i autor znakomitej pracy Wielka trwoga. Polska 1944–1947. Ludowa reakcja na kryzys, wyliczył, że samych repatriantów, czyli ludzi powracających z zesłania na Syberię, z obozów w Niemczech, a także z Francji, Wielkiej Brytanii czy Węgier było ponad dwa miliony. Do tego należy doliczyć około półtora miliona Polaków przesiedlonych z Kresów Wschodnich oraz kolejne kilka milionów ludzi szukających nowego domu w ramach „emigracji wewnętrznej”: warszawiaków, Wielkopolan, Małopolan i innych . W tym czasie dworce kolejowe przypominały obozowiska nomadów – ludzie spali gdzie popadnie, brakowało sanitariatów, jedzenia, lekarstw i ciepła. Sama podróż również odbywała się często w dramatycznych warunkach. Znany z Samych swoich sielankowy obraz, w którym rodzina jedzie z całym swoim dobytkiem i koniem we własnym wagonie, jest daleki od rzeczywistości. Wagony te, zwane krowiakami, jechały zwykle przepełnione. Było w nich zimno lub piekielnie gorąco, zależnie od pory roku. Często też podróżowano na otwartych platformach, gdzie deszcz, słońce i kurz na zmianę nie dawały chwili wytchnienia.
Pociągów było tak dużo, że blokowały się na rozjazdach. Nierzadko też się psuły i w rezultacie postoje trwały nawet kilka dni. Przesiedleńcy byli nieustannie narażeni na napady ze strony radzieckich żołnierzy oraz zwyczajnych bandytów. Wielu potraciło swój dobytek w czasie podróży. Bronisław Kowacz, przesiedlony wraz z rodziną na Pomorze Zachodnie, w swoich wspomnieniach opisał, jak dość bogate mienie, które udało im się przewieźć aż ze Stanisławowa, utracił w pierwszych godzinach pobytu w Szczecinku. Po wyładowaniu zostawił rzeczy na dworcu pod opieką matki, a sam wraz ojcem i bratem poszedł szukać lokum. Wrócili po paru godzinach:
Na peronie, na ledwie widocznej kupce doszczętnie rozgrabionego dobytku […] siedziała nasza kochana matka i szlochała. Nie mogła wydobyć z siebie słowa. Nieco uspokojona naszymi wieściami, opowiedziała, jak na sąsiedni peron wjechał pociąg z żołnierzami radzieckimi z przyfrontowych szpitali. Żołnierze ci na skutek przeżyć wojennych stracili zmysły i transportowano ich od Rosji. Wymyślali i wygrażali, że wszystko, co jest na peronie, to trofieje i że nie pozwolą, aby ktoś to ruszył. My wszyscy jesteśmy giermanskije faszysty. Mój rower, który otrzymałem za pomyślne zdanie egzaminów do gimnazjum w 1939 roku, tak pieczołowicie przechowywany przez wszystkie lata wojny, wraz z gwizdnięciem lokomotywy pojechał do Rosji .
Tu nic nie przypomina Polski
„Takiej biedy i nieszczęść nie przeżyłam nawet na wojnie”, wspominała tamten czas kobieta przybyła do Słupska . Podróż wiązała się bardziej z lękami niż nadziejami na lepsze jutro. Dotyczy to zwłaszcza przesiedleńców z pierwszego okresu, szczególnie tych, którzy musieli opuścić ziemie wschodnie zagarnięte przez ZSRR. PUR kierował ich na tereny poniemieckie, trzymając się geografii: na Pomorze Zachodnie trafiali najczęściej mieszkańcy północnej części Kresów, czyli Wileńszczyzny i Grodzieńszczyzny. Zostawiali domy, wsie i miasteczka, które w pamięci rodzinnej żyły przez pokolenia, po czym ruszali w nieznane. W ich pojęciu przesiedlano ich do Niemiec. „Teraz tu nic nie przypomina Polski oprócz biało-czerwonych chorągwi na domach”, pisała żołnierka z 1 Brygady Saperów .
Do udawania się na „Ziemie Odzyskane” intensywnie zachęcała propaganda. Gazety, radio i napisy na murach zapewniały, że na zachodzie i północy czeka na osadników lepsze jutro. Przekonywano, że zasiedlanie tych terenów to zarówno szansa na skok cywilizacyjny, jak i spełnienie powinności dziejowej, którą jest przyłączenie piastowskich ziem do macierzy. „Nad Odrę po ziemię ojców i dobrobyt!”, nawoływał jeden z najbardziej znanych plakatów. Do wyruszenia „szlakiem Krzywoustego” namawiał zaś materiał kierowany do osadników wojskowych (na obrazku współczesny żołnierz i średniowieczny władca, a w tle mapa z wyraźnie zaznaczonym Szczecinem). Rozkaz osiedleńczy numer 111 z 3 czerwca 1945 roku, który dotyczył właśnie Pomorza Zachodniego, głosił:
Sprawiedliwości dziejowej stało się zadość! Odzyskaliśmy odwiecznie polskie ziemie nad Odrą i Nissą [Nysą – P. O.], odzyskaliśmy wielki, szeroki dostęp do morza. Dziś stoi przed nami zadanie utrwalenia owoców zwycięstwa, odnowienia i umocnienia owoców polskości tych ziem, zaludnienia ich i zagospodarowania. Bogate i urodzajne ziemie zachodnie staną się źródłem dobrobytu dla całego kraju. Miliony Polaków znajdą tam pracę i chleb, stworzą dla siebie dostatnie i spokojne warunki życia .
Wyspy Wolin, Karsibór i leżące na wyspie Uznam Świnoujście były pod względem osadniczym zapóźnione w stosunku do reszty „Ziem Odzyskanych”. Wiosną i na początku lata 1945 roku w pozostałych regionach trwał okres tak zwanego osadnictwa pionierskiego. Do miast i wiosek przyjeżdżały oddelegowane osoby lub zwyczajni ochotnicy. Czasem byli to zdemobilizowani żołnierze, a często kilkuosobowe „grupy operacyjne”, które miały za zadanie rozpoznanie terenu i przygotowanie miejscowości na przybycie osadników. Pierwsi z nich, zwani pionierami, wyprzedzali instytucje i administrację państwową. Do czerwca 1945 roku na Pomorzu Zachodnim osiedliło się około pięćdziesięciu tysięcy osób. Na wyspy jednak nikt jeszcze wtedy nie docierał, gdyż znajdowały się pod zarządem Armii Czerwonej, a ich państwowa przyszłość była niepewna. Decyzje wielkiej trójki z Poczdamu wprowadzono w życie dopiero 21 września 1945 roku, gdy ustalono, że granica pomiędzy państwem polskim a radziecką strefą okupacyjną w Niemczech będzie przebiegać dziesięć kilometrów na wschód od Szczecina i dwa kilometry od Świnoujścia. Termin przejęcia wysp przez polską administrację ustalono 4 października 1945 roku i od tego momentu datuje się powstanie obwodu Uznam–Wołyń (tak wtedy zapisywano Wolin), następnie przekształconego w powiat woliński. Jego centrum administracyjne umiejscowiono w Świnoujściu. W rzeczywistości jednak realne przejęcie władzy nad wyspami nastąpiło dwa dni po umówionym terminie.
Nowe życie w nowym miejscu
Akcja osadnicza rozwijała się bardzo powoli. W społeczeństwie panowało przekonanie, że przyszłość poniemieckich ziem nadal stoi pod znakiem zapytania. W przypadku odległego regionu, który jako ostatni został formalnie przyłączony do Polski, to wrażenie było jeszcze silniejsze. Zniechęcająco oddziaływał zwłaszcza przykład Szczecina, w którym polskie władze były dwukrotnie „proszone” przez Armię Czerwoną o usunięcie się. W tym czasie miasto na powrót oddawano pod niemiecką administrację. Podobna sytuacja zdarzyła się w obwodzie wolińskim. Grupa operacyjna z Władysławem Matulą na czele przybyła do Świnoujścia już 10 sierpnia 1945 roku. Rozmowy z radzieckim dowództwem zakończyły się jednak niepowodzeniem. Matula wraz z towarzyszami udali się do Kamienia Pomorskiego, gdzie czekali na przejęcie administracji nad regionem.
Wszechwładza radzieckich żołnierzy zniechęcała do przybywania w te strony. W Polsce głośno było o ich samowoli i bezkarności. We wrześniu 1945 roku starosta Kołobrzegu informował: „liczba osadników w ostatnich dniach wybitnie się zmniejszyła na skutek ekscesów wojsk radzieckich […], którzy w biały dzień napadają i rabują przechodniów” . Przez długi czas ogromny problem stanowiły również działające na tym obszarze bandy, które dopuszczały się kradzieży, napadów, morderstw i gwałtów. Czesław Kluk, jeden z najstarszych mieszkańców Szczecina, wspominał później: „każda noc do 1946 r. była ciężkim frontem, strzały karabinów maszynowych grały bez przerwy w ciemnościach, słychać było jęk, krzyki i płacz. Codziennie rano znajdowano trupy na ulicach i w gruzach miasta” . Historia świnoujskiej zimy 1946 roku pokazuje, że przemoc i chaos były długo obecne również na wyspach. Polskich osadników zniechęcał również fakt, że wysiedlenia Niemców zaczęły się tu znacznie później.
Dotarcie na wyspy również nie należało do najłatwiejszych. Mosty na Dziwnie były zerwane. Pociąg dojeżdżał do Recławia, a dalej pozostawała przeprawa łódką. Później zbudowano most pontonowy, który jednak nie pozwalał na transport większej ilości dobytku. Pan Marian z Ładzina, wioski położonej w środku wyspy Wolin, do której trafił jako kilkuletni chłopak, wspominał, że docierano na miejsce na bardzo różne sposoby.
– Mój ojciec inaczej wykombinował. Dogadał się z facetem, który pływał barką ze Szczecina do Świnoujścia. Po prostu zapłacił mu, żeby nas zabrał na pokład. Dopłynęliśmy więc Zalewem do Świnoujścia, a stamtąd dwa razy dziennie jeździł po torach kolejowych taki specjalny samochód towarowy do Wolina. I tak żeśmy tu przyjechali.
Według pani Wenaty pierwsi osadnicy przybyli do Lubina wiosną 1946 roku. Wcześniej, w październiku 1945 roku, Lubin stał się centrum administracyjnym jednej z sześciu gmin wiejskich na wyspie, ale pojawiały się tu tylko pojedyncze osoby, takie jak Roman Kubalski, który został wójtem. Po kilku tygodniach centrum gminy przeniesiono jednak do Dargobądza – wioski położnej bliżej Wolina i głównej drogi na wyspie . Z raportów tygodniowych wójtów o sytuacji w rolnictwie wynika, że w grudniu 1945 roku żadne grunty w Lubinie nie należały jeszcze do polskich osadników . Na początku 1946 roku w Dargobądzu było dziewięć rodzin osadników, w Kołczewie dwanaście.
Zajmowanie konkretnych gospodarstw miało początkowo bardzo spontaniczny charakter. Państwo Wińscy zamieszkali w domu przy ulicy Bocznej i tam już zostali do czasu, aż Wenata wyszła za mąż. Wielu osadników jednak w pierwszych miesiącach kilkukrotnie zmieniało miejsce zamieszkania. A było w czym wybierać. Domy solidne, podpiwniczone, jak mawiał Pawlak w Samych swoich.
– Widzieli, że dom jest wolny, to flagę wywieszali i to znaczyło, że dom jest zajęty. Jak nie było flagi, to wieszali kartkę z napisem „Zajęte”. Potem szło się do sołtysa, jeśli sołtys już był, i zgłaszało się: ja zająłem ten dom. To było tak, że jak wchodził do domu, to była pościel, meble, wszystko było. Niektórzy wchodzili i jakby świeczkę zapalił, to od razu by mógł mieszkać, zrobić strawę – tłumaczył pan Marian z Ładzina.
Nie brakowało też inwentarza. Sołtys najczęściej zbierał konie, krowy i świnie pozostawione przez Niemców w jedno miejsce i później rozdzielał je osadnikom. Okres takiego zajmowania domostw na większości „Ziem Odzyskanych” zakończył się z okrzepnięciem administracji. Później osadnik dostawał przydział, który określał maksymalną powierzchnię domu i terenu, jaki mógł zająć. W kolejnych etapach kierowano już pod konkretne adresy. Wolność wyboru nie dotyczyła też raczej przesiedleńców ze Wschodu. Oni przyjeżdżali z nakazem.
Artykuł jest fragmentem książki Piotra Oleksego Wyspy odzyskane. Wolin i nieznany archipelag. Tytuł i śródtytuły nadane przez redakcję.