W dyskusji na temat powstania warszawskiego najczęściej krąży się wokół pytania, czy musiało ono wybuchnąć? Jedni twierdzą, że było nieuchronne, inni że AK było wojskiem i wyraźny rozkaz zapobiegłby tragedii. Jest to dyskusja dość zero-jedynkowa, jakby decyzja o wybuchu była równoznaczna z zrównaniem Warszawy z ziemią, a zatrzymanie całej akcji pozwoliłoby na uniknięcie tego losu. Pomiędzy tymi dwoma skrajnościami istniały tymczasem opcje pośrednie, jak ta, że powstanie wprawdzie wybucha, ale zaraz się kończy.
I nie trzeba specjalnej wyobraźni, by taką możliwość sobie wyobrazić, gdyż ta historia miała miejsce w rzeczywistości na prawym brzegu Wisły. Mało kto pamięta, ale 1 sierpnia 1944 r. o godzinie 17. do walki stanęli członkowie Armii Krajowej z warszawskiej Pragi. Dla nich to powstanie miało jednak zupełnie inny przebieg niż dla ich kolegów z pozostałych dzielnic.
Znaczenie Pragi dla decyzji o wybuchy powstania warszawskiego było kluczowe. To właśnie stąd, z rejonu podległemu płk. Antoniemu Żurowskiemu dochodziły meldunki o zbliżających się oddziałach Armii Czerwonej. 31 lipca sowieckie czołgi widziano już w Aninie. Wydawało się, że lada dzień wkroczą na Pragę. Problem w tym, że nie wkroczyły, a pogłoski o ich obecności na przedpolach uznano za wystarczający powód, by rozpocząć walki w mieście.

Szybko okazało się, że powstańcy na Pradze mają nawet trudniejsze zadanie niż akowcy z drugiego brzegu Wisły. Sowieci na wieść o powstaniu wstrzymali działania wojenne, a Niemcy mogli ściągnąć z frontu dodatkowe siły, by rozbić Polaków. Już po pierwszym dniu walk płk. Żurowski zdał sobie sprawę z beznadziejności swojej sytuacji. Jak pisał po latach:
Nie udało nam się opanować wielu obiektów bronionych przez doskonale uzbrojone oddziały niemieckie (…) Wprowadzenie do walk przez Niemców wojsk pancernych nie dawało nam żadnych szans na zrealizowanie zamierzonych zadań.
Dalsza walka w takich warunkach była zdaniem Żurowskiego pozbawiona jakiegokolwiek sensu, dlatego już 3 sierpnia rozkazał wracać do domów powstańcom bez broni. Ci z bronią mieli przeprawiać się na drugi brzeg lub broń schować i przejść do ponownej konspiracji. 4 sierpnia podjęto rozmowy z Niemcami. Po dwóch kolejnych dniach nie było już śladu po powstaniu na Pradze.
Co ciekawe, do podobnych wniosków, co Żurowski kilkukrotnie dochodził dowódca AK, gen. Tadeusz Bór-Komorowski. Również 2 sierpnia zapowiadał odsyłanie bezbronnych powstańców do domów. Sprzeciwił się wtedy temu wódz sił powstańczych, gen. Antoni Chruściel „Monter”. Jednak już wówczas całe dowództwo zdawało sobie sprawę, że powstanie jest przegrane. Żaden z podstawowych celów nie został zrealizowany i nie było widoków na ich realizację. Mostów nie opanowano, Niemcy trzymali się mocno w wielu dzielnicach, broni i amunicji brakowało, by przejść do poważniejszych działań. Nie było najmniejszych szans, by AK wystąpiła w Warszawie w roli gospodarzy. Zwrócono się wtedy z prośbą do Londynu, aby zrobiono wszystko co możliwe, by nakłonić Sowietów, by ruszyli z odsieczą.

Dwa tygodnie później to już Niemcy sami zaczęli proponować negocjowanie warunków kapitulacji. Zdaniem Ericha von dem Bacha-Zeleskiego propozycje te pozostały bez odpowiedzi. Ze względu na potęgującą się katastrofę humanitarną i brak jakichkolwiek widoków na zwycięstwo z prośbą o rozpoczęcie ewakuacji powstańców poza Warszawę, do lasów zwrócił się do Bora ksiądz-kapelan Zgrupowania „Radosław”, Józef Warszawski. Pomysł ten nie został zaakceptowany. Gdy we wrześniu dowództwo AK poszło po rozum do głowy i rozpoczęło rozmowy na temat przerwania działań wojennych, to przerwano je (rozmowy, nie działania), gdy Sowieci nagle sobie przypomnieli o płonącej Warszawie, wkroczyli na Pragę i pozorowali pomoc dla walczącej stolicy. Bohaterskie miasto krwawiło jeszcze do 2 października.
Zobacz także:
Zrozumieć można, że dla człowieka takiego formatu jak Bór-Komorowski decyzja o przerwaniu działań, wzorem Pragi, już po kilku dniach była zbyt trudna, ale w połowie sierpnia mógł wreszcie spotkać się z rozumem. Dotyczy to także reszty naszych wodzów, którzy dotąd sądzili, że wielka danina krwi będzie cokolwiek świat obchodzić. Obchodziła niewiele, a wpływ na dalszy los Polski miała jedynie negatywny. Ewakuacja oddziałów powstańczych, jaką proponował ksiądz Warszawski była całkiem realna. Tym bardziej, że przechodzenie powstańców między Puszczą Kampinoską a np. Żoliborzem zdarzało się dosyć często. Oczywiście, realizacja tego planu np. w Śródmieściu byłaby trudna, lecz tu można było część ludzi rozpuścić i jednocześnie rozpocząć negocjacje z Niemcami.
Koncyliacyjna postawa von dem Bacha-Zeleskiego wcale nie wynikała z jakiegoś sentymentu do swych kaszubskich korzeni, ale planów skaptowania Polaków do walki z Sowietami. Ten nieumiejętnie realizowany pomysł pojawiał się co jakiś czas w niemieckich dowództwie. Wraz z trwaniem jednak brutalnej okupacji miał coraz niklejsze szanse powodzenia. Wizerunkowo sojusz czy nawet niepisane zawieszenie broni było nie do przyjęcia dla Komorowskiego. Musiał on pójść do niewoli (co i tak by było najłagodniejszą karą za jego nieudolność).
Przy takim przebiegu wypadków mamy sytuację, że większość oddziałów przechodzi do Kampinosu lub ponownie do konspiracji, a tam gdzie nie było to możliwe trafia do niewoli. Po dwóch tygodniach heroicznej walki Armia Krajowa nie ma czego się wstydzić. Warszawa stoi cała, a ludność cywilna nie jest mordowana. Raczej wątpliwe, aby w takim układzie Niemcy mścili się na mieście. Pamiętajmy, że część powstańców nadal gdzieś tam czeka na rozkaz do ataku, a po co wywoływać takie rozróby na zapleczu frontu? W dodatku równanie Warszawy, jakie miało miejsce po zakończeniu powstania 2 października 1944 r. było bardzo często niszczeniem ruin. W naszym scenariuszu natomiast wiele budynków stałoby całych, więc ich zniszczenie wiązało się z dużo większym wysiłkiem. Wzorem Pragi Niemcy też raczej nie podejmowaliby poważniejszych działań przeciwko zakonspirowanym akowcom i ludności cywilnej. Być może tylko przed walnym starciem z Sowietami przeprowadzono by ich ewakuację.

Armia Czerwona nie miałaby jednak większych problemów ze zdobycie polskiej stolicy. Podobnie jak ich nie miała ze zdobywanie pozostałych nadwiślańskich grodów. Sowieci mieli na froncie na tyle dużą przewagę, że wzięcie miasta w kleszcze, a następnie jego zajęcie stanowiło bardziej kwestie dni niż tygodni. Dalej właściwie wszystko przebiegałoby podobnie jak to miało miejsce w rzeczywistości. Komuniści przejmują władzę, potem wraca Mikołajczyk, Rząd Jedności Narodowej itd. Jednak w tym wszystkim sowietyzacja Polski postępuje trudniej, a jej odbudowa szybciej. Ci wszyscy powstańcy, którzy poginęli po 15 sierpnia, tu żyją i albo idą do lasu paraliżując próby kolektywizacji i zaszczepiania sowieckich wzorców, albo dołączają do różnych programów odbudowy kraju. Na wyższym poziomie jest też życie kulturalno-naukowe. Wpływ na kształtowanie przyszłych generacji ma więcej ludzi z pokolenia Kolumbów. Część z nich zapewne zginie w czasach stalinizmu, ale wciąż nie będzie to taka hekatomba jak w powstaniu warszawskim.
Dwutygodniowe powstanie warszawskie nie zmieniłoby zatem wyroków historii, ale spowodowałoby, że PRL, a następnie III RP byłyby lepszymi państwami. Nie zostałaby aż tak mocno przerwana ciągłość elit z II RP. Wiele wzorców zachowania i myślenia nieskażonego ideologią komunistyczną przetrwałoby. Zapewne w dziedzinie literatury, nauki i sztuki byłoby więcej nazwisk, którymi moglibyśmy się poszczycić w świecie. No i Warszawa, ale i cała Polska byłyby zupełnie inne. Wysiłek odbudowy stolicy niejednokrotnie odbywał się kosztem innych miast. Teraz cegła z Wrocławia czy Gdańska nie musi iść na Warszawę, a sama stolica ma Śródmieście z prawdziwego zdarzenia, a nie wyrwę zapełnioną socrealistycznymi bryłami.
Cudów by nie było, ale to wszystko: nasz los w II wojnie światowej, sowietyzacja i sowiecki protektorat nie bolałby aż tak bardzo.