cookies

Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. Mogą też stosować je współpracujące z nami podmioty. W przeglądarce można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszego portalu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Jeżeli nie zgadzasz się na używanie cookies możesz również opuścić naszą stronę. Więcej informacji w naszej polityce prywatności.

Sobota, 20.04.2024

Rzeczpospolita (nie)morska, czyli dlaczego Polska nie kochała morza

Kamil Byk, 10.02.2021

Bitwa pod Oliwą ze sztambucha Heinricha Böhme

Pomimo że Polska przez większość czasu swego istnienia miała dostęp do morza, to polskie tradycje morskie prezentują się nad wyraz skromnie. Nawet w czasach największej potęgi Rzeczpospolita nie mogła zapewnić sobie poważnej floty. Nic dziwnego, że Stanisław Sarnicki w „Księgach hetmańskich” stwierdzał, że „król polski nie ma morza, jeno brzeg póki koń werbnie napawając go”.

Tak blisko i tak daleko od morza

Legendarne początki polskich tradycji morskich sięgają bardzo daleko. Na wpół-prawdziwy książę Lestek miał staczać bitwy morskie z Normanami. Bardziej wiarygodne są jednak informacje o walkach Pomorzan z wikingami. Lecz gdy już państwo pierwszych Piastów okrzepło, to ekspansja morska nie budziła większego zainteresowania polskich władców, a w XIV wieku w ogóle straciliśmy dostęp do morza.

Wydawało się, że przełom nastąpi w czasie wojny trzynastoletniej. Wtedy Gdańsk i Elbląg stworzyły floty kaperskie, które paraliżowały linie zaopatrzeniowe Krzyżaków na Bałtyku. Kaprzy byli korsarzami – w zamian za protekcję króla bezkarnie rabowali statki nieprzyjaciół. Takie psy wojny w wersji morskiej. Statki kaperskie wspomagały oblężenie Gniewu oraz rozgromiły flotę zakonu na Zalewie Wiślanym, co było jednym z ważniejszych momentów tej wojny.

Bitwa na Zalewie Wiślanym - obraz Henryka Baranowskiego
(Wisielec.97/CC BY-SA 4.0/Wikimedia Commons)

Po tak wielkim zwycięstwie, po odzyskaniu przez Polskę dostępu do wybrzeży Bałtyku przed Koroną, która była przecież wtedy wschodzącą europejską potęgą, stanęły świetlane perspektywy morskiej ekspansji. Nic natomiast takiego nie nastąpiło, przynajmniej w dziedzinie aktywności państwowej, bowiem inicjatywa prywatna skupiona w szczególności w Gdańsku skwapliwie skorzystała z otrzymanych od polskiego króla przywilejów. Gród nad Motławą stał się dla Polski autentycznym oknem na świat. To właśnie tędy przechodziło gro polskiego eksportu i importu, dzięki czemu miasto nieprzyzwoicie się bogaciło.

Morskie epizody lądowego mocarstwa

Królestwo Polskie, a następnie Rzeczypospolita podjęła również zmagania z państwami typowo morskimi, jak Dania czy Szwecja. Do ich pokonania potrzebna była oczywiście flota, z czego doskonale zdawali sobie sprawę ostatni Jagiellonowie. Zygmunt Stary korzystał z usług kaprów w trakcie ostatniej wojny z Zakonem Krzyżackim, a także wojen z Moskwą. Ta eskadra została jednak rozwiązana w 1522 roku. Było to naturalne, ponieważ kaprzy byli typowo doraźnym rozwiązaniem. Zygmuntowi Augustowi to jednak już nie wystarczało i poza powołaniem kolejnej floty kaperskiej podjął się także starań na rzecz budowy marynarki wojennej z prawdziwego zdarzenia.

24 marca 1568 roku monarcha powołał Komisję Morską – pierwszy w polskiej historii urząd morski. Działał on bardzo sprawnie. Sprawował zwierzchność nad załogami okrętów, zapewniał im żołd, uzbrojenie i naprawy, dbał o dyscyplinę i pełnił jurysdykcję. Budżet na to wszystko był całkiem wysoki, bowiem pochodził z zysków z lasów królewskich, a potem także z komór solnych w Bydgoszczy i Toruniu, i niektórych starostw żmudzkich. Kolejnym krokiem była budowa nowych okrętów. Kaprzy pływali na małych dozbrojonych statkach handlowych, które do napadów na inne statki handlowe były dobre, ale w starciu z profesjonalną flotą nie miały większych szans. Pokazali to Polakom Szwedzi, którzy w 1568 roku pod Rewlem rozbili 12 okrętów kaperskich, a następnie bezkarnie splądrowali Hel.

Jednakże już w 1570 roku podjęto się stworzenia galeonu i fregaty. W szczególności galeon „Smok” był dumą marynarki polskiej. Wybudowano go w Elblągu i miał wyporności 400-500 ton. Ale to i tak było wciąż za mało, by sprostać flocie szwedzkiej czy duńskiej, które co jakiś czas pokazywały Polakom ich miejsce w szeregu.

Zobacz także:

Jak wyglądały floty kaperskie polskich królów

Śmierć Zygmunta Augusta i koniec wojny inflanckiej sprawił, że potrzeby marynarki znów odeszły na bok. Co prawda Stefan Batory dysponował w czasie wojny z Gdańskiem flotą, ale po jej zakończeniu rozwiązał eskadrę i skupił się na działaniach lądowych. Gdy już do tego doszło, to flota gdańsko-duńska najechała Elbląg oraz port pod Królewcem i zniszczyła pozostawione tam okręty polskiej marynarki, w tym słynny galeon „Smok”.

Próba rekonstrukcji galeonu Smok w Centralnym Muzeum Morskim w Gdańsku (foto: Mathiasrex Maciej Szczepańczyk/GFDL /CC-BY-SA-3.0/CC BY 2.5/Wikimedia Commons)

Próby reaktywowania floty podejmowali się pochodzący przecież z żyjącej z morza Szwecji, Wazowie. Zygmunt III w 1597 roku dysponował sześcioma okrętami, a rok później miał ich już dziesięciokrotnie więcej. Były to jednak w większości statki zarekwirowane gdańszczanom, Duńczykom i Holendrom. Nie pomogły też Zygmuntowi odzyskać tronu w Sztokholmie. Po burzach i porażkach w starciach ze Szwedami pozostało królowi polskiemu 24 drobne jednostki.

Wojny ze Szwecją ujawniły jednak konieczność utrzymywania stałej floty z prawdziwego zdarzenia. Konieczność to jedno, ale zabranie się do tej sprawy trochę zajęło. Na początku XVII wieku nadal królowała wielka improwizacja. W marcu 1609 roku hetman Jan Karol Chodkiewicz rozbij flotę szwedzką w nocnej bitwie pod Salis przy użyciu dozbrojonych statków handlowych. Do 1626 roku w puckiej stoczni wybudowano siedem okrętów typu holenderskiego z flagowym okrętem „Święty Jerzy”. Na wzór Komisji Morskiej działała również Komisja Okrętów Królewskich. To dzięki tym wysiłkom 28 listopada 1627 roku pod Oliwą dziewięć polskich okrętów pokonało kolejny raz Szwedów. Była to największa zwycięska polska bitwa morska. Jednak nie ma co jej porównywać z wielkimi bataliami tego typu. Dla Anglików czy Holendrów byłaby to zwykła potyczka.

Niestety, zwycięskie okręty spod Oliwy wsparły Habsburgów w wojnie ze Szwecją. W 1628 roku skierowano je do Wismaru. Tam po zdobyciu miasta przez Szwedów zostały zniszczone. Budowy nowej floty podjął się Władysław IV. Król stworzył nawet nowy port we Władysławowie. Niestety, sprawa rozbiła się o finanse. Okręty i ich załogi miały utrzymywać zyski z cła nałożonego na Gdańsk. Miasto oczywiście na to się nie zgodziło i przy próbie pobrania opłaty zatopiona została jedna z polskich jednostek. Sprawa trafiła na obrady sejmu, ale nie podjęto żadnych wiążących decyzji. I tak z braku pieniędzy okręty marniały w porcie władysławowskim.

Poza krótkim epizodem powołania floty kaperskiej na początku panowania Augusta Mocnego, to na wskrzeszenie polskiej marynarki wojennej trzeba było czekać aż do czasów II RP. Odrodzona Rzeczypospolita miała wprawdzie skromny dostęp do morza, ale paradoksalnie to właśnie wtedy polska marynarka wojenna była silna jak nigdy. Na początku 1939 roku Polska posiadała jeden duży stawiacz min, cztery niszczyciele, pięć okrętów podwodnych, sześć trałowców i dwie kanonierki. Wszystko całkiem nowoczesne i dobrze uzbrojone. Do tego dochodziła też szeroka propaganda morska połączona z agitacją na rzecz pozyskania kolonii, co wzmacniało w społeczeństwie zainteresowanie tymi sprawami.

Rozbudowy rodzimej marynarki wojennej podejmowano się także w okresie PRLu. Przynajmniej do lat 80., bowiem kryzys gospodarczy spowodował, że stała się to najbardziej niedofinansowana część armii. I tak niestety pozostało do dziś.

Sarmata wody się boi

Wróćmy jednak do czasów naszej świetności, kiedy obsadzaliśmy władców w Moskwie, pokonywaliśmy Imperium Osmańskie, ale jednocześnie nie potrafiliśmy stworzyć floty z prawdziwego zdarzenia. Dlaczego? Szlachtę nie ciągnęło do spraw morskich. Ba, morze budziło nawet strach. Sebastian Fabian Klonowic z Sulmierzyc pisał w 1595 roku w poemacie „Flis to jest spuszczanie statków Wisłą i inszymi rekami do niej przypadającymi”:

Lecz miła Polska na żyznym zagonie

Zasiadła jako u Boga na tronie.

Może nie wiedzieć Polak, co to morze gdy pilnie orze

Gdyż woda ludziom rzecz nieuchodzona,

Samym to rybom włość jest przyrodzona.

Po wodzie tylko pająk cienkonogi

Ujdzie bez trwogi.

Port gdański na początku XVII wieku na akwaforcie Aegidiusa Dickmanna

Jeżeli już to sprawy morskie pozostawiano Kaszubom i Gdańskowi, co ten ostatni skrzętnie wykorzystywał i surowo torpedował każdą próbę rozbicia tego monopolu. Niemniej gdy zaszła potrzeba, to panowie bracia rozumieli, że flota jest potrzebna. Jak pisał kanclerz Jan Zamoyski za panowania Zygmunta III:

Armata na morzu, jakby nam potrzebną była, chyba szalony nie widzi.

Z drugiej strony, system obrony Rzeczypospolitej utrudniał utrzymanie stałej floty. Opierał się on w znacznej mierze na szlachcie i jej umiejętnościach wojskowych, a jak wiadomo zdobywała je ona uganiając się głównie za Tatarami, Kozakami, Moskalami czy Turkami i to na lądzie. Kółko się więc zamyka. Floty nie ma, bo szlachta nie interesuje się morzem, a że nie interesuje się morzem, to nie ma umiejętności walki na nim. Potwierdzają to słowa Marcina Bielskiego, który w „Sprawie rycerskiej polskiej” pisał:

Sprawą wodną natenczas opuszczam, gdyż się my z nią nie obieramy.

Ponadto zagrożenie znad morza nie było stałe. Do czasów potopu Szwecją pogardzano jak słabszym i biedniejszym. Jednocześnie polityka Rzeczypospolitej opierała się na nie prowadzeniu wojen agresywnych. Szlachta uznawała konieczność walki o ziemie niegdyś przynależne Wielkiemu Księstwu Litewskiemu, ale żeby np. dokonywać inwazji na terytorium szwedzkie, wykraczające poza Inflanty, wydawało się działaniem niepożądanym, choć tylko taki atak mógł zapewnić trwałe zwycięstwo. Kiedy jednak problemy ze Szwedami wygasły, to i potrzeba polskiej floty na Bałtyku zanikła.

Bałtycka prowincja

Do tego dochodziły także czynniki geopolityczne. Rzeczypospolita nigdy nie kontrolowała kluczowych bałtyckich cieśnin. Oddalona jest też znacznie od Oceanu. Bałtyk w perspektywie światowej jawi się jako głęboka morska prowincja. Gdyby Polska miała otwarcie na Atlantyk, to zapewne pojawiłaby się potrzeba podbijania Nowego Świata. Choć zapewne też nie byłaby ona tak duża jak w wypadku Anglii czy Hiszpanii. Polacy bowiem swoje tereny do podboju mieli na wschodzie. Tu młodzież szlachecka mogła zaznać przygód i dorobić się majątku. Żadne Ameryki czy Indie nie były im potrzebne. Wyraził to zresztą dosłownie Stefan Batory odpowiadając jezuitom na projekty misji w Nowym Świecie:

Nie zazdrośćcie Portugalczykom i Hiszpanom obcych w Azji i Ameryce światów, są tu w pobliżu Indie i Japony w narodzie ruskim.

Bitwa pod Oliwą na obrazie Stefana Płużańskiego

Z lądowej zatem, a nie morskiej ekspansji czerpano siłę Rzeczypospolitej. Szwecja musiała stawiać na ekspansję morską, bo sama była biednym państwem, otoczonym przez inne biedne państwa. Dania jako ta kontrolująca cieśniny musiała siłą rzeczy mieć silną flotę. A nam z kolei morze było potrzebne jedynie do handlu i to nawet nie tyle z całym światem, co przede wszystkim z portami holenderskim znajdującymi się bliżej Oceanu.

W XX wieku przynajmniej przez chwilę marynarka wojenna zyskała ważne miejsce w strukturze Sił Zbrojnych. Często zresztą kwestionuje się sens zakupów drogich okrętów przez II RP. W szczególności, że finał tych wysiłków był tragiczny. W 1939 roku część floty musiała uciekać do Wielkiej Brytanii, część internowano w Szwecji, a żaden okręt nie odegrał większej roli w trakcie kampanii obronnej. Zapomina się jednak, że polska marynarka wojenna była wtedy nastawiona nie do walki z Niemcami, lecz z ZSRR. Wiadomym było, że w starciu z Krigsmarine polska flota nie ma szans, ale już ataki na oddalone porty sowieckie czy paraliżowanie działań Floty Bałtyckiej było bardziej realne.

Podobnie w PRLu, inwestycje w rozbudowę marynarki wojennej były efektem przygotowań do realizacji planów Układów Warszawskiego, w których Polsce przypadła inwazja na Danię. Gdy te projekty się zdezaktualizowały, a przez chwilę wydawało się, że nastąpi koniec historii to marynarka wojenna znów pojawiła się na dole wojskowych potrzeb. To się nie zmieniło nawet, gdy znów na serio zaczęto brać pod uwagę zagrożenie ze Wschodu. W efekcie, mamy dziś przestarzałą flotę, a większość okrętów wymaga pilnej wymiany. Akurat w tym wypadku niestety historia kolejny raz zatoczyła koło.





Udostępnij ten artykuł

,

Polecane artykuły
pokaż wszystkie artykuły
Reklama
Wszelkie prawa zastrzeżone. © 2017 Kurier Historyczny. Projekt i wykonanie:logo firmy MEETMEDIA