Pierwotnie tytuł miał nie mieć pytajnika. Pobieżne informacje na temat życia Wojciecha Fortuny wskazywały, że miał po prostu ogromnego farta. Kilku sekund lotu zapewniło mu przejście do historii i … dożywotnią emeryturę. Jednak wiele faktów, które poznałem szukając materiałów do tego artykułu, zmieniły mój pogląd w tej sprawie.
Zapewne mało kto wie, że złoty medalista z 1972 roku na Igrzyska miał w ogóle nie jechać. Mimo, że na Turnieju Czterech Skoczni zaprezentował się najlepiej z biało-czerwonych, to w oczach działaczy i trenerów nie znajdywał uznania. Twierdzono, że jest za młody, brakuje mu doświadczenia i w Sapporo nie wytrzyma presji. Swoją nominację zawdzięczał przede wszystkim dziennikarzom, którzy zmobilizowali opinię publiczną i wywarli skuteczny nacisk na Związek. Do Japonii miał jechać po naukę i nie przynieść wstydu. Jak sam po latach wspomina, o medalu nawet nie myślał, marzyło mu się punktowane miejsce.
Niespodziewanie w pierwszym konkursie olimpijskim na średniej skoczni zajął bardzo wysokie 6 miejsce. Było to duże zaskoczenie, bo w zawodach Pucharu Świata nawet nie ocierał się o takie lokaty. Wydawało się, że to szczyt jego możliwości i nikt szczególnie nie rozpatrywał jego kandydatury w walce o medale na Ōkurayamie. Na dużej skoczni startował jako 29. zawodnik. Skaczący przed nim mieli problem z pokonaniem 90 metrów. Natomiast Fortuna oddał skok życia. Przekroczył punkt krytyczny i wylądował na 111 metrze. Nawet medaliści ze średniej skoczni nie potrafili później zbliżyć się do tego rezultatu.
Polak prowadził po pierwszej serii, mając zapas punktowy i duży margines błędu na drugi skok. W przerwie pojawiły się już pierwsze gratulacje i wiwaty. Sądzono, że takiej przewagi nie da się roztrwonić Fortuna znalazł się w sytuacji, w której nie był nigdy wcześniej, na którą nie był w żaden sposób przygotowany. Były to lata, gdzie o psychologii sportowej i trenerach mentalnych nikt nawet nie słyszał. Nieopierzonemu dziewiętnastolatkowi musiało wystarczyć klepnięcie w plecy przez trenera. Nie wystarczyło.
W drugim skoku, który oddał sztywny jak plandeka na żuku, Polak wylądował na 85 metrze. Przekonany był, że zaprzepaścił tym samym, nie tylko złoto, ale jakikolwiek medal. Jednak boski wiatr (kamikadze), który w XIII wieku uchronił Japonię przed najazdem Mongołów, tym razem stanął po stronie Fortuny. Jego najwięksi rywale mieli problemy w locie i nie byli w stanie odrobić straty z pierwszej serii. Najbliżej tego był Walter Steiner ze Szwajcarii, który przegrał z Polakiem o 0,1 punktu (kilka dekad później Simon Amman wyrównał rachunki, 3 razy pozbawiając Adama Małysza złota olimpijskiego).

Po latach Fortuna powiedział, że stając na najwyższym stopniu podium był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Choć nie było jeszcze Facebooka, to w momencie stał się znany każdemu Polakowi. W Zakopanem na jego przywitaniu zjawiło się 25 tys. osób. Idylla nie trwała długo. Jak sam powiedział, zdobywając największy tytuł sportowy, przed dwudziestym rokiem życia nie miał już żadnej motywacji do skakania. Frustrację powodował fakt, że za sukcesem sportowym i rozpoznawalnością nie poszło adekwatne wynagrodzenie. Władze i działacze przekazali mu tylko część z obiecanych pieniędzy. Niestety medalem olimpijskim nie zapłaci się w sklepie za schabowego. Stopniowo zagraniczne wyjazdy na zawody zaczął, więc traktować jako możliwości handlowania butami i ubraniami.
Nigdy już nie zbliżył do formy z 1972 roku. Ostatecznie karierę zakończył w 1978 roku, mając zaledwie 27 lat. Jego późniejsze losy były niezwykle burzliwe. Kilka razy był na poważnym życiowym zakręcie, ale ostatecznie wyszedł na prostą. Wiele lat spędził w USA, gdzie zaczynając jako sprzątacz, dorobił się ostatecznie firmy remontowej.
W ostatnich latach było o nim głośno za sprawą zaangażowania się w sprawę Nicholasa Fairalla. Fortuna oglądając w telewizji upadek Amerykanina, zdecydował się sprzedać swój medal olimpijski i pieniądze przekazać na rehabilitację skoczka. Jednocześnie z kupującym zawarł umowę, że medal ostatecznie zostanie umieszczony w Muzeum Historii Sportu. Pozbycie się medalu miało przynieść mu dużą ulgę. Wcześniej bowiem, z obawy przed złodziejami, zakopał go 2 metry pod ziemią na swojej działce.
Obecnie Wojciech Fortuna mieszka na Suwalszczyźnie i korzysta z uroków emerytury oraz angażuje się w inicjatywy propagujące sport.