O filmie Andrzeja Wajdy „Lotna” powiedziano niegdyś „nieudane arcydzieło” i to samo pasuje do najnowszego dzieła Jacka Bławuta i przy okazji fabularnego debiutu tego wybitnego dokumentalisty, „Orzeł. Ostatni patrol”.
ORP „Orzeł” – duma Marynarki Wojennej II RP, jej najnowocześniejszy okręt podwodny. Jego historia już raz zainspirowała filmowców. Leonard Buczkowski w 1958 roku stworzył udany obraz inspirowany przygodami „Orła” w 1939 roku – jego ucieczką z internowania w Tallinie i przedarciem się w ekstremalnie trudnych warunkach przez cieśniny duńskie. Jacek Bławut sięgnął po inny epizod. Na ekranie śledzimy losy okrętu w trakcie jego ostatniego patrolu na wodach Morza Północnego w maju i czerwcu 1940 roku. Warto dodać, że do końca nie wiadomo, co się wtedy wydarzyło. Do dziś nie odnaleziono wraku „Orła” (w wyprawach poszukiwawczych uczestniczył swego czasu sam reżyser) i do dziś trwają spory, co było przyczyną zatonięcia.
W filmie nawiązań do wcześniejszych przygód „Orła” i jej załogi prawie nie ma. W ogóle mało dowiadujemy się o uczestnikach tej wyprawy. Jakby na siłę i zupełnie szczątkowo jest przedstawiony wątek rywalizacji dwóch podwodniaków o jedną dziewczynę. Poza tym, jakieś drobne wzmianki wyrażające tęsknotę za życiem na lądzie, co najdobitniej zostało przedstawione również w zupełnie zbędnej i wydaje się mało wiarygodnej scenie podglądania przez peryskop wesela na plaży.
Załoga „Orła” funkcjonuje zatem w wyobrażeniu widza jedynie w czasie trwania tego nieszczęsnego patrolu. To co za nim jest nieważne, to co przed nimi jest jasne (w końcu to ostatni patrol). Podglądamy ich życie z perspektywy okrętu, do którego weszli wyruszając na rejs. I tle wiemy o nich, ile sami powiedzieli we wnętrzu „Orła”. Jest to tym samym takie trochę reality show bez narratora, gdzie obserwujemy zarejestrowane przez kamery scenki z życia. Do pewnego momentu jest to nużące, bowiem tak w rzeczywistości wygląda wojna, kiedy nic się nie dzieje. Jakieś bezsensowne rozmowy, zabawy czy śpiewy w kantynie. Może byłoby to bardziej wciągające, gdyby trochę więcej wiedzielibyśmy o bohaterach, gdyby był tu jakiś główny bohater.
Nagle jednak ten mankament przestaje być ważny. Załoga zaczyna walczyć o przetrwanie, a my, mimo że doskonale wiemy, jak ta walka się skończy, zastanawiamy się, czy tym razem uda się im wyjść cało, czy jednak już nie. Te momenty „akcji” są tutaj najlepsze. Zresztą pod względem wizualnym film się broni. „Orzeł” znakomicie prezentuje się na morzu. Jego klaustrofobiczne wnętrze jest doskonale uchwycone przez obiektyw kamery Jolanty Dylewskiej. Można się wprawdzie przyczepić, co do realizmu i historyczności niektórych scen, ale główny problem leży gdzie indziej.
Sęk w tym, że kiedy obserwujemy tę walkę z przeznaczeniem wychodzi jak wielki potencjał tkwił w tej historii. Mamy oto młodego dowódcę okrętu, kapitana Jana Grudzińskiego (Tomasz Ziętek), po którym widać brzemię każdej decyzji, który odpowiada za całą załogę, za ich przeżycie, a jednocześnie miejscami, jak mówi jeden z jego podkomendnych, „brak mu instynktu przetrwania”. A może nie jest tak odpowiedzialny jak powinien być? Rwie się do ryzykownych zadań, mimo że to nie jest rolą kapitana. Na koniec z jego ust padają słowa: „bardzo mi przykro”, jakby czuł, że to jego nierozważna decyzja sprowadziła na nich ten los. Z drugiej strony widzimy, jak pozostali oficerowie i marynarze pragną walczyć z Niemcami do czego dopingują ich przekazywane przez radio nie najlepsze wiadomości z okupowanego kraju. Jednak w trakcie patrolu okazuje się, że za bardzo nie mają do tego okazji – wyruszyli na „polowanie”, lecz nagle to oni są zwierzyną. Na koniec, w scenie na granicy kiczo-patosu odnoszą bardzo polskie, symboliczne zwycięstwo. I tylko brakowało, żeby te wątki pogłębić, dodać trochę psychologii postaci, jakiś konfliktów między nimi, by wydobyć te wewnętrzne rozterki, a mogliśmy otrzymać conradowski dramat o bohaterstwie, odpowiedzialności, poczuciu obowiązku, honorze, patriotyzmie i to wszystko w warunkach wojny podwodnej.
Ale niestety zamysł był inny. Choć trzeba przyznać, że dużo bezpieczniejszy, bo nie ma przecież gwarancji, że w scenariuszu udałoby się dobrze rozwinąć powyższe wątki. A tak mamy film niemal bez scenariusza, za to z prostym (wręcz na miarę filmu dokumentalnego, a nie fabularnego) pomysłem: zarejestrowaniem ostatniego rejsu legendarnego okrętu, który co jakiś czas jest atakowany. Już samo oddanie warunków przebywania w okręcie podwodnym „robi robotę”. Dlatego o ile uda się to wszystko dobrze uchwycić, to zadanie można uznać za wykonane, co w tym wypadku zostało potwierdzone na ostatnim festiwalu w Gdyni, gdzie obraz ten zdobył najwięcej nagród. Niemniej trudno nie oprzeć się wrażeniu, że kolejny ciekawy temat z polskiej historii został zmarnowany.
Nasza ocena: 6/10