Operacja „Cezary” była jednym z największych sukcesów służb specjalnych Polski Ludowej. Urząd Bezpieczeństwa za jednym zamachem nie tylko rozbił resztki antykomunistycznego podziemia, ale też wywiódł w pole CIA. Do tego jednak by nie doszło, gdyby nie zdrada wielu bohaterów Armii Krajowej.
Poszukiwany generał „Kos”
1 marca 1951 roku w więzieniu Urzędu Bezpieczeństwa na Mokotowie doszło do stracenia członków IV Komendy Zarządu Głównego niepodległościowej organizacji Wolność i Niezawisłość. Aresztowano ich na przełomie 1947 i 1948 roku. Był to już kolejny sukces komunistów w zwalczaniu antykomunistycznego podziemia. Ale po kilku miesiącach WiN jak hydra zaczął się odradzać... Oddziały scalały się pod jednym dowództwem. Na Zachód wysłano kurierów i emisariuszy, którzy nawiązywali kontakty z Amerykanami. To w nich poakowska konspiracja pokładała obecnie największe nadzieje. Oczekiwano, że wobec zbliżającej się III wojny światowej USA wesprze polskich niepodległościowców w walce z Sowietami. V Komendzie WiN z kolei nie tylko udało się podjąć współpracę z Waszyngtonem, ale również podpisać stosowną umowę na temat wsparcia dla polskiego podziemia.

Problem w tym, że V Komenda WiN była tak naprawdę jedną wielką mistyfikacją Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Co ciekawe, zastosowano tu numer znany z ostatniego odcinka „Stawki większej niż życie”. Nie było jednej osoby, która odgrywała rolę dowódcy. Oficjalnie był nim niejaki „Kos”, ale nikt tak naprawdę nie wiedział, kim on jest. Nikt go nie widział, nikt z nim nie rozmawiał, ale to on wydawał rozkazy i podpisywał się pod raportami wysłanymi na Zachód. W rzeczywistości „Kosem” był nie jeden, a kilku funkcjonariuszy UB. Piotr Lipiński, który w swojej książce Kroków siedem do końca w ramach dziennikarskiego śledztwa odkrywa kulisy operacji „Cezary” twierdzi, że „Kosem” był Henryk Wendrowski, Franciszek Abraszewski i Leon Łapiński. Poza tym ostatnim, wszyscy z przeszłością akowską.
Początkowo jednak „Kosem” miała być jedna osoba i to nie byle jaka. Jak twierdzi Piotr Lipiński, UB typowało na „Kosa” gen. Augusta Fieldorfa „Nila” - dowódcę Kedywu Armii Krajowej. Generał stanowczo odmówił, co według niego samego było przyczyną jego skazania na śmierć. Byli jednak tacy, którzy nie odmówili. Centralną rolę w całej operacji odegrał Stefan Sieńko – w podziemiu od początku wojny. Najpierw w ZWZ/AK, a potem w WiN. Wsławiony w wielu akcjach dywersyjnych i wywiadowczych żołnierz w końcu wpadł w 1947 roku. Sądząc, że i tak czeka go „czapa” postanowił niczego nie taić, być otwartym w rozmowach z ubekami. Jednak jak mu powiedział jeden z nich, nie zależało im na jego szyi, ale głowie. Sieńko dostał propozycję współpracy. Celem było całkowite zniszczenie organizacji Wolność i Niezawisłość. Sieńko się zgodził. Był przekonany, że czerwoni i tak rozbiją konspirację, a im szybciej to się stanie, tym lepiej.
Sieńko rzekomo chciał też ostrzec o tym co szykuje UB swoich towarzyszy broni, w tym szefa Delegatury Zagranicznej WiN Józefa Maciołka, by przekonać ich do zaprzestania działalności „antypaństwowej”. Trudno znaleźć jednak na to dowody. Są natomiast inne. Sieńko jako bohater podziemia stanowił doskonałe uwiarygodnienie V Komendy. W latach 1948-1950 poczynając od jego znajomych podporządkowywano fikcyjnemu dowództwu WiN resztki antykomunistycznego podziemia. Drugim etapem było oszukanie Amerykanów. Umożliwiała to wspomniana umowa, jaką z USA podpisała Delegatura Zagraniczna. CIA otrzymywała raporty od kurierów i szkoliło polskich dywersantów. W ich przerzucaniu brał udział sam Sieńko. Gdy wracali łapało ich UB, a potem więzienie lub kara śmierci za rzekome szpiegostwo, mimo że nie mieli oni nawet szansy podjąć się tej działalności. W sumie zadenuncjowano około 2 tys. osób, choć nie wszyscy byli „czynnymi” współpracownikami WiN. Wielu dotąd tylko czekało na sygnał na wypadek wybuchu III wojny światowej.
Bondowie z UB (i AK)
Motywy podjęcia współpracy z UB przez niedawnych bohaterów wojennych były różne. Marian Strużyński był tym akowcem, który bez przymusu poszedł na współpracę z ubecją. Twierdził, że pociągał go świat wywiadu. Chciał być szpiegiem. Dostał nawet arcyszpiegowski kryptonim „agent numer 7” - bez dwóch zer z przodu. Piotr Lipiński powątpiewa wprawdzie, że bez przymusu zgodził się odegrać tę rolę, ale chyba coś było na rzeczy. Wyraźnie podobało mu się takie życie. Pod koniec listopada 1951 roku Strużyński wyruszył kurierskim szlakiem na Zachód. Po powrocie jako emisariusz zza żelaznej kurtyny z łatwością zdobywał zaufanie przybywających stamtąd dywersantów i lokalnych oddziałów partyzanckich. Dzięki jego działaniom fikcyjnej Komendzie podporządkował się oddziały partyzanckie „Wiarusów”, „Samoobrony Chłopskiej” czy „Huzara”. W raportach wysoko go oceniano i pisano, że „jest żądny przygód”. Strużyński był ponadto przekonany, że V Komenda rzeczywiście istnieje, a on sam pełni rolę podwójnego agenta.

w książce Kroków siedem do końca
W Kroków siedem do końca znajduje się opis rozmowy autora z agentem numer 7. Strużyński w niej nie neguje, że pracował dla komunistów, ale stanowczo zaprzecza, że sam był komunistą. Poza tym twierdzi, że czerwonym postawił warunek, że nie będzie działał przeciwko dawnym towarzyszom broni. W 1957 roku agent numer 7 został etatowym oficerem Służby Bezpieczeństwa. W 1964 roku przeszedł na rentę i jako Marian Reniak pisywał książki chwalące komunistyczne służby specjalne i jej agentów.
Ciekawe są też losy jednego z tych, który odgrywał rolę „Kosa”, Henryka Wendrowskiego. W czasie wojny był m.in. żołnierzem Biura Informacji i Propagandy Okręgu Białostockiego Armii Krajowej. Latem 1944 roku został aresztowany przez Sowietów i niedługo potem przekazał NKWD fotografie dowódców okręgu i obwodu Białystok AK. Dysponował nimi, bo przez jakiś czas służył w komórce legalizacyjnej.
Z dnia na dzień stał się innym człowiekiem. Z dzielnego akowca przeistoczył się w nie mniej dzielnego ubeka. Dużym krokiem w jego karierze było schwytanie oddziału Henryka Flamego „Bartka” działającego na Podbeskidziu. Prawie 200 żołnierzy antykomunistycznego podziemia zostało zamordowanych w pobliżu Starego Grodkowa, podczas fikcyjnej próby przerzutu na Zachód. Historię o rzekomym przerzucie wcisnął im Wendrowski, który przybył do obozu „Bartka” w okolicach Baraniej Góry jako wysłannik fałszywego Okręgu Śląskiego Narodowych Sił Zbrojnych.
W czasie operacji „Cezary”, by nie wzbudzać podejrzeń Wendrowski musiał się zwolnić z MBP. Jednak sukces całej akcji stanowił potężne wsparcie w dalszej karierze. Na stanowiskach kierowniczych w MBP, a następnie MSW przebywał do 1968 roku. Później przeszedł do MSZ. Swoją karierę zakończył jako ambasador RP w Danii.
Kiedy z bohaterów robiono gówno
Operację „Cezary” zakończono w grudniu 1952 roku. Przy okazji zrobiono wielką pokazówkę na użytek propagandy. Ostatni raz uwiarygodniono Stefana Sienkę robiąc z niego „Wiktora”, który jako skruszony zastępca „Kosa” oddaje broń, radiostację i dolary, chwaląc przy tym osiągnięcia Polski Ludowej. Potem Sieńko jako Andrzej Kazimierowicz pracował w gazecie rolniczej. W swoich rodzinnych stronach, na Rzeszowszczyźnie uchodził nawet w czasach III RP za wojennego bohatera.

Na decyzję o zakończeniu operacji wpływ miały sygnały, że CIA zaczyna się powoli domyślać, że V Komenda jest fikcją. Lepiej późno niż wcale. Poprzednie Komendy czerwoni likwidowali po mniej więcej dwóch latach, a tu cztery lata i tak doskonale wszystko się rozwija. To musiało w końcu wzbudzić podejrzenia. Ale UB i tak miało powody do zadowolenia. „Cezary” będzie przez lata uchodzić za modelową akcję pod fałszywą flagą, na której będą się uczyć adepci szpiegowskiego fachu. Informacje na jej temat ujawniono dopiero pod koniec lat 80., by na początku lat 90. znów nadać im klauzulę „ściśle tajne”. Dopiero po powstaniu IPN operacja „Cezary” przestała być tajemnicą.
Takiego sukcesu ubeckiej prowokacji nie byłoby, gdyby nie akowcy, którzy przeszli na złą stronę. Po wojnie wielu członków dawnego podziemia wstępowała do organów bezpieczeństwa lub podejmowało z nimi współpracę, by po prostu „je przejąć”. Nie spodziewano się jednak, że lojalność wobec dawnych dowódców zastąpić może konformizm. Wielu uległo pokusie, jaką składał czerwony diabeł. Niektórzy uwierzyli w kłamstwo, w które sami wymyślili. Z tyłu głowy była też zapewne obawa o własne rodziny, zmęczenie nieustanną walką i chęć powrotu do normalnego życia. W ten sposób te wybory stawały się coraz mniej oczywiste, a wróg coraz mniej wyraźny. Wiązało się to jednak z posłaniem na śmierć lub do więzień kolegów z Armii Krajowej. Jak powiedział Józef Mackiewicz, okupacja niemiecka czyniła z nas bohaterów, a okupacja sowiecka robiła z nas gówno.
Artykuł powstał m.in. na podstawie książki Piotra Lipińskiego Kroków siedem do końca