cookies

Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. Mogą też stosować je współpracujące z nami podmioty. W przeglądarce można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszego portalu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Jeżeli nie zgadzasz się na używanie cookies możesz również opuścić naszą stronę. Więcej informacji w naszej polityce prywatności.

Wtorek, 16.04.2024

Nie ma wolności bez „Solidarności”? Co by było gdyby nie doszło do powstania NSZZ „Solidarność”

Łukasz Gajda, 31.08.2020

Widok z góry na Bramę nr 2 Stoczni Gdańskiej im. Lenina i tłumy solidaryzujących się ze strajkującymi mieszkańców Gdańska, sierpień 1980 r. (foto: Zenon Mirota/European Solidarity Centre / CC BY-SA 3.0 PL/Wikimedia Commons)

Polacy w kontekście przemian transformacji ustrojowej w Europie Wschodniej bardzo lubią lansować hasło: „Zaczęło się w Polsce”. Poniekąd jest to prawda. To powstały w 1980 roku Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” dziewięć lat później jako pierwszy w Europie Wschodniej dogadywał się z władzą, by ostatecznie współtworzyć rząd z pierwszym w tej części kontynentu niekomunistycznym premierem. Ale czy gdyby „Solidarności” nie było, to nie doszłoby do obalenia komunizmu?

Podpisanie 31 sierpnia 1980 roku porozumienie między władzą a strajkującymi w Stoczni Gdańskiej było jednym z ważniejszym momentów w historii PRL. Dotychczasowe bunty były krwawo tłumione, a tym razem jednak skala protestów okazała się nie do opanowania. Zaczęło się Lublinie, potem było Wybrzeże i Śląsk. W geście solidarności ze stoczniowcami gdańskimi strajkowało ok. 700 zakładów w całej Polsce. Był to największy protest w naszych dziejach. Czerwoni ani nie mogli tego zignorować, ani dokonać pacyfikacji. Trzeba było się układać.

Dalszy bieg wypadków nie przebiegł jednak do końca po myśli społeczeństwa. Powstały związek zawodowy był czymś więcej niż zwykłą organizacją pracowniczą. Do końca 1980 roku w jego szeregach znalazło się około 9 milionów członków. Obok związku powstało również Niezależne Zrzeszenie Studentów oraz NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”. Wszystkie te organizacje próbowały wprowadzić w swoich obszarach działania więcej demokracji i samorządności. W połowie 1981 roku zaproponowano m.in. wyłanianie dyrektorów w przedsiębiorstwa państwowych w konkursach, a nie z partyjnej nominacji (nota bene do dziś nie udało się tego postulatu zrealizować). Przygotowywano również projekt wyborów do rad narodowych oraz pluralizmu w mediach publicznych. Władza nie mogła tych głosów lekkceważyć, bo „Solidarność” stawała się z miesiąca na miesiąc coraz większą siłą. Brak akceptacji dla jej postulatów oznaczał strajki i paraliż państwa. Z kolei dalsza ich akceptacja, to stopniowa zmiana ustroju i w konsekwencji utrata władzy przez komunę.

Jeszcze w trakcie trwania protestów na Wybrzeżu ekipa Gierka czuła, że zgoda na powstanie „Solidarności”, to poważne ryzyko. 26 sierpnia Stanisław Kania stwierdził, że utworzenie niezależnego związku zawodowego oznacza, że „możemy stracić możliwość sprawowania władzy”. „Solidarność” stała się siłą, która legalnie mogła grupować opozycję, tyle tylko, że jak mówiono „w opozycji znalazło się całe społeczeństwo”.

Strajkujący stoczniowcy w Gdańsku, 20 sierpnia 1980 r. (foto: Anefo /CC0/Wikimedia Commons)

Sytuacja ta była czymś nowym w bloku wschodnim. W 1956 roku na Węgrzech i w 1968 roku w Czechosłowacji, to ekipa rządząca weszła na drogę demokratyzacji. Tym razem zmiany wyszły od dołu. Stąd też Moskwa dawała władzom w Polsce szanse, by to oni najpierw zrobili z tym porządek. Zwłaszcza, że trwała już interwencja ZSRR w Afganistanie. Warszawa nie zawiodła oczekiwań sowieckich protektorów. 13 grudnia 1981 roku został wprowadzony stan wojenny, który skutecznie zahamował demokratyzację kraju.

„Solidarność” powtórnie zaczęła odgrywać poważną rolę w końcu lat 80., gdy PRL dobijał gospodarczy kryzys, a ZSRR gorbaczowska pierestrojka. Komuniści postanowili podzielić się władzą nie tyle może z powodu nacisków społecznych, co by zrzucić część odpowiedzialności za stan państwa na opozycję. Tym razem wolną rękę dawała także Moskwa. I dopiero rozmowy okrągłostołowe doprowadziły do oczekiwanej już prawie od 10 lat transformacji.

Model polski tak się spodobał, że został zastosowany również na Węgrzech. Sęk w tym, że tu praktycznie nie było opozycji. Władza zaprosiła do rozmów marginalny wtedy Fidesz. Układ miał zagwarantować komunistom wpływy i odjąć odpowiedzialności. A skoro nie było opozycji, to trzeba było ją wymyślić lub przynajmniej sztucznie wzmocnić do pozycji pożądanego partnera.

I tu nasuwa się pytanie, bo skoro na Węgrzech przemiany dokonano bez silnej opozycji, a tylko ze względu, że to się opłacało władzy, to może „Solidarność” w Polsce nie była potrzebna do transformacji ustrojowej? Niewątpliwie klucz do przemian w całym bloku wschodnim leżał w Moskwie. To tu po powołaniu na stanowisko I sekretarza Michaiła Gorbaczowa została przestawiona wajcha. ZSRR ograniczyło swoje wpływy w demoludach i nie zamierzało ingerować w następujące tam przemiany, tym bardziej że sam Związek Sowiecki dokonywał podobnych. Co zatem można było w Kraju Rad, to również w satelitach.

Wnętrze Sali BHP Stoczni Gdańskiej im. Lenina, obrady Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego; przemawia Lech Wałęsa, obok stoi Bogdan Lis. Na stole prezydialnym widać wyeksponowaną makietę Pomnika Poległych Stoczniowców, którego budowa była jednym z żądań strajkujących (foto: Zygmunt Błażek/European Solidarity Centre / CC BY-SA 3.0 PL/Wikimedia Commons)

Jednakże prof. Andrzej Paczkowski sugeruje, że powstanie „Solidarności” było właśnie jednym z symptomów tego, że system kruszeje i należy dokonać zmian. Na to nakładł się wyścig zbrojeń Regana, antykomunistyczne nawoływania Jana Pawła II i problemy w Afganistanie. Bunt w Polsce był kolejnym argumentem na rzecz reformatorów w ZSRR, którzy okazali się grabarzami systemu. Ale czy bez polskiej „Solidarności” ten system by nie upadł?

Upadłby, z pewnością by upadł, ale zapewne później. Mamy rok 1980 roku. Władza pacyfikuje protesty w zarodku. Trochę prośbą, trochę groźbą, trochę obietnicą podwyżek – nie pozwala na rozprzestrzenienie się strajków po całym kraju. Miejscami dochodzi do krwawych pacyfikacji, które podobnie jak było to 1968, 1970 i 1976 hamują, przynajmniej na jakiś czas, buntownicze zapędy.

Nie mamy zatem karnawału „Solidarności”, mamy kryzys i marazm. Władza by nie dopuścić do kolejnych wystąpień wprowadza większy zamordyzm. Opozycja oczywiście jest, ale nie odgrywa poważniejszej roli. Z perspektywy Moskwy wygląda to zatem dobrze. W demoludach panuje spokój, co oznacza, że nie ma problemu. Problemy są jednak na innych polach: Afganistan, rywalizacja z USA, padająca gospodarka. Zakładając, że powstanie „Solidarności” było tym kamykiem, który przechylił szalę na rzecz Gorbaczowa, to jej brak nie musi wcale oznaczać, że w ogóle nie objąłby on władzy albo podobne mu reformy nie byłyby w końcu wprowadzane, tylko że później. Mogła też się pojawić opcja, że ZSRR nie byłaby w stanie ze względu na swoje słabości interweniować w krajach satelickich, gdyby tam doszło do transformacji. Wszystko by zależało od szybkości postępującego rozkładu.

Strajkujący i strajkowe dekoracje murów Stoczni Gdańskiej im. Lenina, sierpień 1980 r. (foto: Leonad Szmaglik/European Solidarity Centre / CC BY-SA 3.0 PL /Wikimedia Commons)

Najpewniej zatem cały proces przemian w Polsce rozpocząłby się nie pod koniec lat 80., a na początku lat 90. I mógł on przybrać dwie formy: albo w stylu rumuńskiej krwawej rozprawy, albo węgierskich rozmów ze słabą opozycją. Obydwa rozwiązania nie są najszczęśliwsze. Jeśli dziś zdarza się jeszcze utyskiwać na silny postkomunizm III RP, to w naszych wariantach należałoby to zwielokrotnić. Nie należy również zapominać, że Polska na przełomie lat 80 i 90 była gospodarczym bankrutem i gdyby władza nie zdecydowała się na wolnorynkowe reformy, to ten stan tylko by się pogłębiał. To wszystko by oznaczało, że koniec końców Polska być może by zmierzała w stronę Zachodu, ale dużo wolniej i obciążona poważniejszymi patologiami niż było to w rzeczywistości.

Naturalnie, mogło być też tak, że elity postkomunistyczne miałby więcej oleju w głowie, niż te rumuńskie albo społeczeństwo samo wymogłoby zmiany. Mimo jednak swoich słabości, kompromitacji, zawiedzionych nadziei konsolidacja opozycji pod szyldem „Solidarności”, a następnie powoływanie się na jej etos i dziedzictwo spowodowało, że wyznaczenie kierunku zachodniego było czymś naturalnym, a polska transformacja nie odznaczyła się taką niepewnością, jak w Rumunii. Węgry wprawdzie tego uniknęły, ale to był jeden z bogatszych państw demoludów. Stan gospodarki polskiej mógł z kolei sugerować niepewną drogę rumuńską.

Dziś zapewne bylibyśmy członkami Unii Europejskiej, do której doczołgalibyśmy się raptem kilka lat temu. Gospodarka byłaby wolnorynkowa, ale dużo słabsza niż ją teraz mamy. A scena polityczna z przewagą postkomunistycznych złogów. Dlatego mimo wszystko lepiej było przeżyć tę transformację w cieniu legendy „Solidarności”, niż bez niej.





Udostępnij ten artykuł

,

Polecane artykuły
pokaż wszystkie artykuły
Reklama
Wszelkie prawa zastrzeżone. © 2017 Kurier Historyczny. Projekt i wykonanie:logo firmy MEETMEDIA