Stopniowo przyzwyczajamy się do „nowej normalności” - z maskami na twarzach, ograniczeniami w sklepach czy brakiem imprez masowych. Będzie ona nam towarzyszyć do czasu zakończenia pandemii koronawirusa. Jest to poniekąd powrót do przeszłości. Niegdyś epidemie były stałym elementem rzeczywistości. Życie jednak w stałym zagrożeniu może przynieść nieoczekiwane skutki.
Choreomania
Pewnego lipcowego dnia 1518 roku niejaka pani Troffea ni stąd, ni zowąd zaczęła tańczyć na ulicach Strasburga. Sytuacja nie wzbudziłaby może aż takiego zainteresowania (nie pierwszemu to przecież pomieszało zmysły), gdyby nie to, że kobieta tańczyła bez muzyki i coraz więcej osób zaczęło ją naśladować. Władze miasta postanowiły dać się tańczącym „wytańczyć”. Udostępniono dla nich kilka miejsc, zbudowano specjalną scenę, zatrudniono nawet muzykantów. Skutki były tragiczne. Ludzie padali nieżywi z wycieńczenia.
Ta historia nie była żadnym ewenementem, choć jest najlepiej udokumentowanym przypadkiem tzw. tanecznej mani, zwanej też choreomanią. Do takich dziwnych zjawisk dochodziło już w starożytności, a w Strasburgu równo sto lat wcześniej – 1418 roku. Szczególnie wiele takich przypadków miało miejsce w XIV wieku na pograniczu francusko-niemiecko-niderlandzkim. W 1374 roku masowo tańczono w Akwizgranie, skąd choroba przeniosła się na północ, docierając jeszcze w tym samym roku do Liege.

w Saint-Jans-Molenbeek na rysunku Pietera Bruegla Starszego
Tę dziwną chorobę nazywano niekiedy chorobą św. Wita lub św. Jana, gdyż odnotowywano przypadki, gdy chory przeniesiony do kaplicy czy kościoła ku czci tego świętego przestawał tańczyć. W tamtym czasie normalnym wytłumaczeniem było uznanie danej grupy tańczących za opętanych. Nieskuteczność ówczesnych egzorcyzmów tłumaczono z kolei grzesznością duchownych, których rozwiązłość powodowała, że wyrzucenie przez nich złych duchów było niemożliwe. Potem łączono taneczną zarazę z którymś z rodzajów pląsawic. Tylko to by oznaczało, że w jednym miejscu, w jednym czasie nagle spotykały się grupy chorych na to schorzenie. Jako inną przyczynę podawano zatrucie zbożowym grzybem – sporyszem. Wywoływał on objawy podobne do zażycia LSD, ale obok tego, m.in. drętwotę nóg, co już za bardzo nie pasowało do tanecznej zarazy. To dziwne zjawisko łączono także z tarantyzmem, rytuałów rozpowszechnionym i wywodzących się ze starożytnych kultów. Tańczący zachowywali się jak po ugryzieniu tarantuli lub skorpiona. Wykonywali oni charakterystyczne ruchy, który pierwotnie miały uniemożliwić rozpowszechnianie się trucizny po ciele. Później odbywane tańce miały wyraz terapeutyczny, w celu odreagowania stresów. Nie ma jednak żadnych śladów tego, aby zwyczaj ten był znany na północ od linii Alp.
Skąd zatem wzięła się taneczna mania? Pewności tutaj raczej nigdy nie będziemy mieli, ale pewne przesłanki dają nam odpowiedź. Nie bez znaczenia jest czas i miejsce. Przede wszystkim średniowiecze, zwłaszcza XIV wiek, no i zachodnia Europa. Wtedy to tam miały miejsce wielkie epidemie. Ponadto, jak podają kronikarze, tańczyły głównie osoby z nizin społecznych, które zawsze najbardziej cierpią w każdym kryzysie. Dlatego też taneczną manie odczytuje się jako formę zbiorowego odreagowania stresu. Łączy się to z wspominanym powyżej tarantyzmem, któremu także przecież przyznawano walory terapeutyczne. Tu jednak miało to charakter nieuświadomiony. Nie tyle ludzie mieli dość, co ich organizmy nie wytrzymywały życia w ciągłym stresie i przy ciągłych ograniczeniach.
Jak żyć?
Problem w tym, że było to średniowiecze, czyli czasy z definicji niełatwe. Tymczasem dziś nasza odporność na stres czy trudności życia codziennego, które wyrywają nas z wygodnego stylu życia jest dużo niższa. Jeszcze sto lat temu taka epidemia jak koronawirus nie wzbudziłaby większego zainteresowania. Zarazy wtedy i to o dużo większej śmiertelności były stałym elementem rzeczywistości. Poza tym akurat na ziemiach polskich trwała wojna i przez to siłą rzeczy tyfus, cholera czy grypa hiszpanka była jedynie jedną z plag. Właściwie to czasy spokoju były czymś do czego trzeba było się przyzwyczaić po blisko dekadzie ciągłych niepewności.
Inaczej jest teraz. Cały zachodni świat przyzwyczaił się do wygodnego i dostatniego życia. Nagle epidemia przerywa ten dobrostan. Trzeba nauczyć się żyć zupełnie inaczej, czyli gorzej. Wojna szybko do tego przystosowuje, gdyż szybko widać jej skutki. Natomiast niewidzialny wirus na dłuższą metę może okazać się niewystarczającym argumentem, by zrezygnować z dawnego stylu, a człowiek z kolei jak długo tylko może będzie się starał wrócić nie do „nowej normalności”, ale „własnej normalności”. Jeżeli adresaci prawa nie będą czuli potrzeby jego przestrzegania, to przynajmniej gdzieniegdzie stanie się ono fikcją. Warto sobie przypomnieć chociażby czasy prohibicji w Stanach Zjednoczonych, gdzie rychło po wprowadzeniu zakazu pojawiło się alkoholowe podziemie.

Wprowadzanie „nowej normalności” przypomina gotowanie żywej żaby. Żabę wrzuca się najpierw do garnka z zimną wodą, które stopniowo się podgrzewa. Płaz nawet nie wie, że jest gotowany, dlatego nie wyskakuje. W przypadku pandemii to się jednak może nie udać. Już teraz wielu ma problem z zostaniem w domu. A cóż będzie jeżeli swoje wygodne życie każą zmienić na dłuższą chwilę? Wirus się zmutuję albo pojawi się nowy?
Każdy z nas ma jakieś przyzwyczajenia, z których z powodu trwającej epidemii musiał zrezygnować. I każdy z nas sobie wmówił, że to tylko na jakiś czas, w czym zresztą utwierdzali politycy i media. Tymczasem ta „tymczasowość” ma potrwać kilkanaście miesięcy. Nagle budzimy się w świecie, gdy trzeba inaczej sobie zaprogramować życie. A co z tymi, którzy co weekend bawili się w klubach, spotykali się po knajpach czy latem jeździli od festiwalu do festiwalu? Gdy emocje koronowirusowego pospolitego ruszenia opadną, to będą oni chcieli wrócić do dawnego życia, a wtedy pojawią się jakieś formy sprzeciwu – uświadamianego, jak z czasów prohibicji - i tego mniej świadomego – odreagowywania, wywoływanego chęcią powrotu do tego by było tak jak było.
Będzie to też wpływać na wybory polityczne. Na razie ludzie instynktownie wspierają rządzących, gdyż w czasie kryzysu obawiają się, że ktokolwiek nowy może pogorszyć ich sytuację. Ale jeżeli ten kryzys będzie się przedłużał, to ludzie wybiorą każdego, kto obieca im rychłe z niego wyjście. Nawet jeżeli będą to tylko czcze obietnice.