„Nie jest ważne, czy w Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa, czy w Polsce będzie dobrobyt – najważniejsze, aby Polska była katolicka” - te słowa w 1993 roku powiedział wicepremier Henryk Goryszewski ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego (ZChN). W tym samym czasie trwała debata nad ustawą aborcyjną, a Jarosław Kaczyński słusznie mówił, że „ZChN to najszybsza droga do dechrystianizacji Polski”.
Minęło 27 lat. Jarosław Kaczyński korzystając obficie z kadr nieboszczyka ZChNu stoi dziś na czele partii rządzącej. Znów toczy się debata nad ustawą aborcyjną, dochodzi do ataków na kościoły, a na ulicach można usłyszeć hasła jak to tytułowe. Czyli jednak Polska nie będzie już katolicka?
Skutki sojuszu tronu i ołtarza
Protesty, jakie wybuchły po wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który stwierdził niekonstytucyjność przesłanki eugenicznej wywołały szok. Nie chodzi o ich skalę, lecz formę. Ostrze protestów zostało skierowano równocześnie przeciwko rządzącym, jak i Kościołowi. Dochodziło do przypadków zakłócania mszy świętych, niszczenia elewacji świątyń, a okraszone to wszystko było wulgarnymi hasłami. Takie rzeczy w katolickim kraju?
No właśnie, czy nadal katolickim? Protesty wywołały szok, ale przecież można było się tego spodziewać. Pod względem społecznym Polska jest jednym z najszybciej laicyzujących się krajów na świecie. W 2018 roku 63 proc. uczniów ostatnich klas szkół ponadgimnazjalnych (czyli trzon obecnych protestów) określiło siebie, jako osoby wierzące. Jest to aż o 18 proc. mniej niż dziesięć lat wcześniej. Tendencja spadkowa jest widoczna od dawna, ale poprzednie spadki były niewielkie. Dopiero w 2018 roku nastąpiło tąpnięcie.

(foto: Silar/CC BY-SA 4.0/Wikimedia Commons)
Naturalnie, zebrało się na to wiele czynników. Solidnie zapracowały na to elity kościelne tuszując sprawy pedofilii i łącząc się w sojuszu z władzą. Nie wiem, czy Jarosław Kaczyński nie dostrzega analogii PiSu do ZCHNu, czy tak naprawdę guzik go to interesuje, czy dojdzie do dechrystianizacji Polski czy nie, ale to że Kościół w swojej wielowiekowej mądrości zdecydował się na ścisły alians z partią rządzącą jest aż dziwne. Sojusz tronu i ołtarza nigdy nie wychodził Kościołowi na zdrowie. Ba! Chrystus nie raz przecież mówił, że sprawy władzy świeckiej niewiele go zajmują („Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie, „moje królestwo nie jest z tego świata”). Już gdy w 380 roku Teodozjusz I zrobił z katolicyzmu religię państwową, to wywołało to sprzeciw sporej części wiernych i hierarchów, w tym św. Jana Chryzostoma. Wtedy też nastąpiła przedziwna sytuacja, gdy chrześcijanie z prześladowanych zamienili się w prześladujących. To się później zemściło. Po najeździe barbarzyńców wydawało się, że już nic z katolicyzmu nie zostanie. I ta prawidłowość sprawdzała się zawsze, gdy dochodziło do przemieszania władzy i religii. Opozycja przejmująca stery rządów widziała w Kościele takiego samego przeciwnika, jakim byli poprzedni rządzący.
Polak-katolik
Ta prawidłowość sprawdzała się także u nas, w Polsce. Należy sobie otwarcie powiedzieć, że to, że nasz kraj jest krajem ciągle jeszcze katolickim, tj. takim, gdzie Kościół odgrywa znaczącą społecznie rolę jest pewną aberracją. Jak to się mówi, w normalnym europejskim kraju takie rzeczy się nie zdarzają. Pierwszym przełomowym momentem dla polskiego katolicyzmu była klęska protestantyzmu na naszych ziemiach i wsparcie króla Zygmunta III dla kontrreformacji. Stanowisko dworu spowodowało, że innowiercom trudno było już robić kariery. Ostateczną klęskę przypieczętował potop szwedzki. To wtedy narodził się mit Polaka-katolika, który łączy społeczeństwo niezależnie od stanu w walce ze wspólnym wrogiem.
Jak wyglądało stworzenie mitu Polaka-katolika
Pamięć obrony Jasnej Góry, zawierzenie kraju Matce Bożej, wzmocniona mitem przedmurza chrześcijaństwa stanowiła porządne podstawy dla ugruntowania na wieki pozycji Kościoła w Polsce, ale końcówka I Rzeczypospolitej przyniosła mu potężny kryzys. Większość kleru wmieszała się w wielką politykę, co było akurat wtedy standardem, jednak o wiele gorsze było to, że z chęcią współpracowali z obcymi dworami, lekko dosyć traktując dobro ojczyzny. Wszystko to zemściło się w czasie powstania kościuszkowskiego.
„Koniec Kościoła katolickiego”
Właściwe poziom upadku, jaki w XVIII wieku był udziałem polskiego kleru mógłby być wzorem kryzysu w Kościele, na zasadzie: gorzej być nie może. Prymas Polski Gabriel Podoski, jak to określał Władysław Konopczyński, „typ moralny, przy którym nawet dawny Radziejowski jaśniałby wzorem patriotyzmu” został głową polskiego Kościoła dzięki rosyjskiemu ambasadorowi Nikołajowi Repninowi. Zasadami wiary mało się przejmował. Prawdopodobnie w ogóle nie wierzył. W poście urządzał wystawne imprezy. Jego stałą kochanką była Niemka-protestantka pani Ohmchen – korpulentna wdowa po kupcu saskim. Miał też kilka utrzymanek. Publicznie drwił z katolicyzmu. Od 1771 roku przebywał za granicą. W Marsylii narobił takich długów, że groziło mu więzienie. Ostatecznie w 1777 roku popełnił samobójstwo wraz z konkubiną. Jego następca, Andrzej Ostrowski, a jakże, na garnuszku moskiewskim i pruskim, miał w swoim warszawskim pałacu prawdziwy harem, zwany prymasiarnią. Z kolei w 1780 roku nadmiar seksualnych wrażeń doprowadził do zgonu Andrzeja Młodziejowskiego, który będąc biskupem przemyskim nigdy nie odwiedził swojej diecezji.

I to nie były wcale wyjątki, to była norma. Duchowieństwo siedziało w kieszeni obcych dworów i zamiast myśleć o życiu przyszłym pogrążało się w zbytkach codzienności. Johann Kausch tak podsumowywał ten czas:
Kiedy obserwuje się w Polsce kontrast między niskim stanem etyki a pełną obłudy mnisią pobożnością, tak zwłaszcza częstą u starszego pokolenia szlachty, musi się doznać ostrej niechęci do kleru.
Czy ten opis nie budzi pewnych skojarzeń? Społeczeństwo nie wytrzymało w 1794 roku. W rewolucyjnej Warszawie zawisł na stryczku biskup inflancki Józef Kossakowski i biskup wileński Ignacy Massalski. Zdrajcą uznano również prymasa Michała Poniatowskiego. Przed jego pałacem postawiono nawet szubienicę, ale ten widok tak przeraził księdza prymasa, że sam postanowił z pomocą trucizny odejść z tego świata. Jak mówiła wtedy przyśpiewka:
Książę prymas zwąchał linę, wolał proszek niż drabinę.
Był to zresztą nieszczęsny czas dla całego Kościoła. Katolicyzm był w wyraźnym odwrocie. Wyższe duchowieństwo bez autorytetu, wpływy w państwach europejskich dramatycznie się kurczą, do tego represje w rewolucyjnej Francji. Ostateczny upadek miało przypieczętować zdobycie Rzymu przez rewolucyjną armię generała Bethiera, który ogłosił, że z tym momentem Kościół katolicki przestał istnieć.
Polski wyjątek
Jak wiadomo generał srogo się pomyli, choć tamten czas dla katolików mógł zwiastować zbliżający się armagedon. Tymczasem po wojnach napoleońskich Kościół znów zaczął iść w górę – także w Polsce. Tak się złożyło, że dwóch najgorszych zaborców odróżniało się od Polaków wyznawaną religią. Kościół stał się zatem ostoją polskości, wolności i buntu przeciw ciemiężycielom zarazem. Co prawda Rzym nie zawsze z aprobatą patrzył na takie działania nadwiślańskiego kleru, a polska inteligencja od końca XIX wieku ulegała laickiemu scjentyzmowi, ale autorytet, jaki zyskał wtedy polski Kościół wśród mas, wzmocniony dodatkowo w okresie kształtowania granic, dał mu niepodważalną pozycję w odrodzonym państwie. Ten sam mechanizm zadziałał w Polsce Ludowej. Kościół z definicji musiał stać w kontrze do władzy, więc im bardziej się nie lubiło komunizmu, tym bardziej zbliżało się do Kościoła. Ukuło się wtedy pojęcie „niewierzących praktykujących”, a z kościelnych ambon przemawiali świeccy pokroju Adama Michnika czy Jacka Kuronia.
Dzięki zdobytemu w czasach PRL kapitałowi zaufania społecznego zdobytemu również dzięki takim postaciom jak Jan Paweł II, Stefan Wyszyński czy Jerzy Popiełuszko Kościół stał się ojcem-założycielem III RP ze wszystkimi tego konsekwencjami – od religii w szkołach po kościelny sztafaż uroczystości państwowych. Prezentów od losu dla polskiego Kościoła było więcej. Przed wojną ochrzczonych w wierze katolickiej było w Polsce mniej niż 70 proc. społeczeństwa. Teraz współczynnik ten przekraczał 90 proc. W dodatku, nikt nie prześladuje, nikt nie ciemięży. Ostatni raz tak dobrze, nie licząc krótkiego epizodu II RP, było... w XVIII wieku.
Kościół w innych krajach kontynentu nie miał takiego komfortu. W części z nich katolicyzm osłabł po fali reformacji (np. Niemcy, Węgry). Drugie żniwo zebrało konszachty kleru z reżimami, które później zostały obalone. (np. Hiszpania, Portugalia). Trzecia fala to konsumpcjonizm, które spowodował, że Kościół przestał kogokolwiek interesować (Włochy). W państwach bałtyckich swoje zrobiła silniejsza niż w demoludach ateizacja. Ostanie uderzenie to skandale pedofilskie (Irlandia). Szczególnym przypadkiem jest Belgia i Holandia, gdzie miejscowy kler poszedł tak daleko w swoich liberalnych zapędach reformatorskich, że doprowadził to faktycznej samolikwidacji tutejszego Kościoła.
Niektórzy wieszczą, że wkrótce nastąpi całkowity upadek chrześcijaństwa w świecie zachodnim. Neomarksizm, LGBT i inne lewactwo ostatecznie zatriumfuje, a Kościół będzie tylko jednym z wielu nieznaczących związków wyznaniowych. Chrześcijan czeka zaś kultywowanie swojej religii w małych wspólnotach. Będzie nas mniej, ale wiara będzie prawdziwsza – taki powrót do czasów pierwszych chrześcijan. Tylko jeśli popatrzymy na dzieje Kościoła, to ten jest w stanie permanentnego kryzysu i nieustannego zagrożenia upadkiem, by przypomnieć chociażby wspominany już „koniec Kościoła katolickiego” w 1798 roku. Ponadto patrząc globalnie, to katolicyzm nie tylko się nie zwija, ale rozwija, choć nie w Europie czy Ameryce Północnej, ale Afryce i Azji.
Ostatnia szansa
A w Polsce? Okres ochronny właśnie się skończył. Od lat utrzymuje się mniej więcej podobny poziom uczęszczających na niedzielną mszę świętą – ok. 40 proc. Trudno jednak oczekiwać, że tak zostanie. Kościół przede wszystkim wskutek własnych zaniedbań, grzechów i błędów traci autorytet. Do tego w coraz wygodniejszym i zarazem szybszym życiu potrzeby duchowe schodzą na dalszy plan. Społeczeństwo staje się świeckie w czym pomaga również kultura masowa, w której na moralność czy duchowość katolicką nie ma miejsca. W ostatnich latach jedynie przyspieszył proces laicyzacji. Kościół został utożsamiany z jedną opcją polityczną, co spowodowało, że stał się dla części społeczeństwa wręcz wrogiem.

(foto: Rafał Peplinski/ CC BY-SA 3.0 PL/Wikimedia Commons)
Należy się zatem spodziewać, że jeżeli nic się nie zmieni to za jakieś 10-15 lat obudzimy się w zupełnie innym społeczeństwie, w zupełnie innym, postkatolickim państwie. Kościoły puste, chrzest nie jest już oczywistością, a kapłan nie jest już ważną postacią lokalnej społeczności. Takie senne marzenie wszystkich zwolenników antykościelnej krucjaty.
Jest też druga opcja. W kościele raz w tygodniu pojawia 20-30 proc. wierzących (na więcej nie ma co liczyć), a Kościół nadal jest ważnym punktem odniesienia w sprawach moralności i duchowości dla całego społeczeństwa. Jednak będzie to możliwe jedynie w przypadku, gdy kler odseparuje się szczelnym kordonem od świeckiej władzy. „Oddać cesarzowi, co cesarskie” i nie skupiać się na zmianie sfery publicznej poprzez nacisk na rządzących, lecz zmianę postaw ludzi. Nie oznacza to rezygnacji ze współpracy z państwem w czynieniu dobra czy wyeliminowania religii z przestrzeni publicznej. Nie chodzi też wcale o zmianę doktryny, bo Kościół także z definicji musi być na kontrze do otaczającej się rzeczywistości. Rzecz się tyczy bardziej odbudowy autorytetu, bycia drogowskazem i duchową przystanią, w której zlaicyzowane społeczeństwo w naturalny sposób będzie szukało oparcia. Wymaga to również głębokiego oczyszczenia w szeregach kościelnej hierachii i odejścia od postaw budzących zgorszenie wiernych. Oczywiście, tego ostaniego nigdy do końca nie da się wyplenić, ale walka z tymi zjawiskami w strukturach kościelnych będzie dla samego Kościoła o wiele bardziej korzystna niż prowadzenie wojny kulturowej z resztą świata, która jawi się jakby chory mówił innemu choremu jak ma się leczyć. Kościół powinien być arką wartości, które w obecnych czasach człowiek może zatracić. I to właśnie Kościół, jak mówił swego czasu Adam Michnik, powinien być jedynym w Polsce miejscem, w którym ten człowiek dowiaduje się, co jest dobre, a co złe. Od Kościoła zależy na ile będzie wiarygodna w tym przekazie, a od człowieka czy ten przekaz przyjmie.
Choć świat się zmienia, to Kościół w Polsce nadal ma szansę być społecznie ważną instytucją. Ale może to być już ostatnia szansa.