cookies

Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. Mogą też stosować je współpracujące z nami podmioty. W przeglądarce można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszego portalu bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Jeżeli nie zgadzasz się na używanie cookies możesz również opuścić naszą stronę. Więcej informacji w naszej polityce prywatności.

Piątek, 19.04.2024

„Janek Wiśniewski padł...” - ballada o Zbyszku Godlewskim

Krystian Skąpski, 17.12.2020

Ciało Zbigniewa Godlewskiego niesione przez ulice Gdyni, 17 grudnia 1970 r.

18-letni robotnik Zbigniew Godlewski stał się symbolem protestów na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Nie zginął dlatego, że uczestniczył w demonstracjach, lecz był zupełnie niewinną i przypadkową ofiarą.

Życiorys Zbigniewa Godlewskiego nie wyróżnia się w jakiś szczególny sposób. Pochodził z Elbląga, ale zaraz po ukończeniu szkoły zawodowej zatrudnił się w stoczni w Gdyni, przy przeładunku statków. Tymczasem w grudniu 1970 roku w Trójmieście zaczęło wrzeć. Bezpośrednim powodem rozpoczęcia protestów była wprowadzona 12 grudnia podwyżka cen mięsa. Dwa dni później zastrajkowała stocznia gdańska, a 15 grudnia do protestu przyłączyła się stocznia gdyńska.

16 grudnia do Gdańska udał się Zbyszek Godlewski. Chciał na własne oczy zobaczyć, jak wygląda sytuacja w mieście. Tego dnia wojsko otoczyło stocznie, a ci, którzy próbowali się tam zbliżyć byli bici. Po tej wyprawie napisał kilka słów do rodziców:

Kochani Rodzice, byłem dzisiaj w Gdańsku. Wszystko widziałem. Nie martwcie się… Zbyszek.

17 grudnia władza postanowiła brutalnie rozprawić się z protestami. Rankiem wojsko oraz milicja ostrzelała wychodzących z wagonów szybkiej kolei miejskiej pracowników stoczni im. Komuny Paryskiej. Zginęło wtedy 10 osób, wśród nich Zbyszek Godlewski. Strzały z karabinu maszynowego przeszyły jego głowę i klatkę piersiową. Żołnierze mieli wówczas rozkaz strzelać w ziemię, dlatego śmierć wywołały pociski, które trafiały w ciałach robotników rykoszetem.

Zbyszek Godlewski był jednak jedną z wielu anonimowych ofiar tych wydarzeń, gdyby nie to, że protestujący umieścili jego ciało na drzwiach i w pochodzie ulicą Świętojańską ruszyli do centrum Gdyni. Przy kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa ksiądz wręczył robotnikom krzyż i kwiaty. Cały czas milicja i wojsko ostrzeliwała i obrzucała gazem łzawiącym niosących ciało Godlewskiego. W końcu przyniesiono je pod budynek Prezydium Rady Narodowej, z którego wyszedł lekarz wojskowy komandor Andrzej Kunert. Stwierdził on zgon Zbigniewa Godlewskiego. To zdarzenie było później pretekstem dla władz, by propagować wersje, że w trakcie pochodu Godlewski jeszcze żył, a robotnicy powinni byli mu pomóc.

 

18 grudnia 1970 roku rodzice Zbigniewa Godlewskiego otrzymali depeszę:

Zbyszek nie żyje. Kazik

Autorem depeszy był kolega Godlewskiego. Władze od początku ograniczały dostęp do informacji o zabitym robotniku. W szpitalu nie pozwolono rodzicom obejrzeć ciała syna. Takiej zgody nie udzieliła również prokuratura. Jednak w niedzielę 20 grudnia do drzwi mieszkania państwa Godlewskich zapukali przedstawiciele Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku, którzy poinformowali, że za chwilę odbędzie się pogrzeb ich dziecka. Zbigniewa Godlewskiego pochowano jeszcze tego samego dnia po 23. na cmentarzu przy katedrze oliwskiej. Cztery miesiące później jego grób ekshumowano. Rodzice dostali zgodę na godny pochówek syna w jego rodzinnym Elblągu.

Bezpośrednio po masakrze na Wybrzeżu architekt Krzysztof Dowgiałło napisał „Balladę o Janku Wiśniewskim”. Poeta nie znał prawdziwego imienia i nazwiska noszonego na drzwiach poległego robotnika, dlatego nazwał go „Jankiem Wiśniewskim”, z którym można było utożsamić pozostałych 18 zabitych podczas wydarzeń w Gdyni. Byli to bowiem w znakomitej większości ludzie młodzi. Jedynie trzech z nich przekroczyło trzydziestkę. Pieśń przypominała o świeżych ranach niedawnych wydarzeń i jednocześnie w słowach „Nie płaczcie matki, to nie na darmo” dawała nadzieję.

Pieśń jednak długo nie była popularna poza Trójmiastem. Miała status „piosenki zakazanej”. Komuniści od samego początku próbowali  torpedować wszelkie próby upamiętnia poległych. Lecz na nic to się zdało. Pamięć o „tych wypadkach” była elementem spajających sprzeciwiających się wobec władzy. Ale dopiero po powstaniu „Solidarności” komuniści zgodzili się postawienie pomnika ku czci poległych stoczniowców, a „Ballada o Janku Wiśniewskim” w brawurowym wykonaniu Krystyny Jandy poznała cała Polska dzięki filmowi Andrzeja Wajdy „Człowiek z żelaza”. Choć aby tak się stało reżyser musiał pójść na pewne kompromisy. Sztandar na stoczni z czarną kokardą zamienił się w sztandar z czerwoną kokardą. To jednak i tak nie zmieniło wydźwięku całej pieśni. Co innego słynna scena z „Psów” Władysława Pasikowskiego, w której byli funcjonariusze Służby Bezpieczeństwa śpiewali ją niosąc pijanego kolegę. Wielu działaczy Solidarności uznało to za obrazę, ale nie przeszkodziło to temu filmowi (a może pomogło?) uzyskać status kultowego.





Udostępnij ten artykuł

,

Polecane artykuły
pokaż wszystkie artykuły
Reklama
Wszelkie prawa zastrzeżone. © 2017 Kurier Historyczny. Projekt i wykonanie:logo firmy MEETMEDIA