Obrona Hodowa nie została nigdy uwieczniona na żadnym obrazie któregoś Kossaka czy Matejki. Nie było tu też słynnych szarż husarii, która tym razem do społu z pancernymi walczyła przeważnie pieszo. Jednakże zwycięstwo 400 polskich obrońców nad 40 tys. Tatarów musi budzić szacunek.
Działo się to u schyłku panowania króla Jana III Sobieskiego. Od 1672 r. Rzeczpospolita prowadziła z przerwami wojnę z Imperium Osmańskim. Tradycyjnie też polskie ziemie były najeżdżane przez oddziały tatarskie. W czerwcu 1694 r. doszło właśnie do kolejnego takiego ataku. Początkowy myślano, że jedynie niewielki czambuł ruszył od strony znajdującego się w tureckich rękach Kamieńca Podolskiego. Tak niestety nie było. Chorągwie pod wodzą Konstantego Zahorowskiego z Okopów Świętej Trójcy i Mikołaja Tyszowskiego z Szańca Panny Marii, które miał przegonić przeciwnika natknęły się niedaleko miejscowości Pomorzany, ok. 80 km na wschód od Lwowa na aż kilkudziesięciotysięczną armię.

Wobec takiej przewagi postanowiono wycofać się do pobliskiej wsi Hodów, którą od króla dzierżawiła matka Zahorowskiego. Tu zebrały się wszystkie siły, jakimi mogli dysponować Polacy na tym terenie. Były to dwie chorągwie husarskie i pięć-sześć pancernych – łącznie ok. 400 żołnierzy. Przewaga wroga była miażdżąca. Przeciwko nim nadciągało bowiem 40 tys. Tatarów i wiele wskazywało, że nie będą mieć oni problemów w zdobyciu miejscowości.
Polacy przystąpili do barykadowania chałup. Wykorzystywano do tego beczki, stoły oraz wozy. Obrońcom ułatwiało, że wejście do części wsi zasłaniał staw, a na przedpolach ustawiano koblice, czyli przeszkody, na których przewracały się konie. Tatarzy nie mogli też rzucić do walki wszystkich swoich sił, gdyż nie walczono w otwartym polu, lecz na ograniczonym odcinku. Zresztą wśród 40 tys. Tatarów wojowników było ok. 10-15 tys. Resztę stanowiła czeladź, czyli jakbyś to dziś powiedzieli, oddziały logistyczne – zapewniające walczącym broń, konie, żywność. Nie ulega jednak wątpliwości, że to siły tatarskie miały o wiele większe rezerwy i zdawało się, że kilka intensywnych ataków bez problemu skruszy opór obrońców.

11 czerwca rozpoczęła się bitwa. Pierwsze starcie przeprowadzono konno. Pod Hodowem husarze i pancerni zaatakowali liczącą 500-600 żołnierzy przednią straż tatarską. Walka zakończyła się sukcesem i w polskiej niewoli znalazło się dwóch mirzów. Jednak na widok nadciągających większych oddziałów wroga Polacy wrócili do wsi i przystąpili do obrony. Tatarzy swoje szturmy przeprowadzali pieszo. Z powodu braku broni palnej, którą dysponowała jedynie gwardia chana i janczarzy, obrońców raziły strzały z łuków. Wbrew pozorom była to broń niebezpieczniejsza niż pistolet czy karabin, gdyż posiadała większą szybkostrzelność. Przewaga husarzy i pancernych w tym zakresie mogła wynikać jedynie z czynników psychologicznych, bowiem Tatarzy niemający na co dzień kontaktu z bronią palną po prostu bali się jej huku.
Niemniej przez pięć-sześć godzin kilka tysięcy tatarskich wojowników naraz atakowało wieś bronioną przez 400 Polaków. Opór obrońców i ich determinacja była na tyle duża, że żaden szturm nie odniósł nawet najmniejszego sukcesu. Po kolejnej porażce Tatarzy wysłali do Hodowa swoich posłów. Byli to Lipkowie – Tatarzy litewscy, którzy na początku wojny polsko-tureckiej porzucili służbę na rzecz Rzeczpospolitej i przyłączyli się do najeźdźców. Zahorowski wraz z resztą oficerów oświadczył im, że nie zamierzają się poddać, choćby nawet mieli tu zginąć.

Lipkowie doskonale wiedzieli, że nie są to czcze zapowiedzi. Swoim zwierzchnikom przekazali, że nie ma żadnych szans na wzięcie jeńców, a na to właśnie liczyli Tatarzy. Za pojmanych można było bowiem zażądać sowitych okupów, natomiast łupy i jasyr były sensem całej tej wyprawy. Obrońcy Hodowa mieli zatem zostać wzięci żywcem. Tymczasem wieści przywiezione przez posłów niweczyły wszelkie nadzieje z tym związane.
Co gorsza, jak się okazało straty Polaków są minimalne. Wprawdzie ranny, przynajmniej lekko, był niemal każdy obrońca, lecz zabitych było tylko ok. 30 żołnierzy. Z kolei ta liczba wśród Tatarów była nawet dziesięciokrotnie większa. Noszone przez husarzy kaftany wykonane z wielu warstw jedwabiu skutecznie chroniły przed tatarskimi strzałami. Lipkowie ponadto wystawili husarzom i pancernym opinię doskonałych żołnierzy. Dlatego też kolejne szturmy mogły okazać się bezcelowe – generowałyby tylko straty, szansa na jeńców żadna, a dalsze trwanie pod Hodowem sprowadziłoby tu w końcu armię koroną. Zarządzono zatem odwrót.
Trudno sobie wyobrazić, jaka musiała być radość garstki obrońców, gdy widzieli tysiące Tatarów wycofujących się spod wsi. Sukces pod Hodowem doprowadził także do załamania całej wyprawy tatarskiej. Straciła ona impet i w obawie przed większymi siłami polskimi wróciła do Kamieńca. Okazało się, że kilkudziesięciotysięczna armia wzięła w jasyr jedynie… 30 ludzi. Wśród nich znalazł się Mikołaj Tyszowski, którego na szczęście udało się wykupić. Niestety, drugi dowódca obrony Hodowa, Konstanty Zahorowski, zmarł trzy dni po bitwie na wskutek odniesionych ran.
Zwycięstwo pod Hodowem odbiło się echem w całym kraju. Decyzją samego króla postawiono tam pomnik upamiętniający wiktorię. Lecz później batalia ta popadła w zapomnienie. Dopiero niedawne badania dr Radosław Sikory na nowo przybliżyły nam to wydarzenie z końca XVII w. Dodajmy, że był to też ostatni tak chwalebny epizod w dziejach husarii. Już niedługo później weszła ona w okres kryzysu. Tej determinacji, woli walki i skuteczności, którą odznaczali się obrońcy Hodowa zaczęło coraz częściej brakować na polach bitew III wojny północnej. Wkrótce potem husaria przekształciła się de facto w formację reprezentacyjną, by w końcu być rozwiązaną w 1776 r.