„Ja nie pozwalam na prolongację” - te słowa 9 marca 1652 r. miał wykrzyczeć na sejmie poseł trocki Władysław Siciński. Okazało się, że tym jednym zdaniem zapisał się na trwale w dziejach Polski. Dodajmy, źle się zapisał. A gdyby te słowa nigdy nie padły? Czy to by coś zmieniło?
Upiór z Upity
Czarna legenda na pewno przylgnęła do Sicińskiego. Gdy na sejmie powiedział znamienne słowa, jeden z senatorów, wojewoda brzesko-kujawski Jakub Szczawiński wykrzyczał w jego stronę złowieszcze:
Bodajbyś z piekła nie wyszedł, któryś zarządził takie nieszczęście.
Według innej wersji, po usłyszeniu veto szlachta miała zakrzyknąć amen, amen, a sam sprawca zdarzenia uciekł na drugi brzeg Wisły przed gniewem niezadowolonych z jego postępowania.

w Upicie, XIX w.
W opowieściach gminnych Siciński za swój czyn musiał ciężko pokutować. Rzekomo zginął od rażenia piorunem, a po śmierci ziemia nie chciała przyjąć jego zwłok. Dlatego też truchło szlachcica zmumifikowano i umieszczono w szafie w zakrystii upickiego kościoła. Nazywano wówczas nieboszczyka Upiorem z Upity. Według Zygmunta Glogera, zwłoki szlachcica wożono w połowie XIX w. po karczmach jako lokalną atrakcję. Dopiero w 1860 r. miejscowy proboszcz nakazał zabić drewnianą skrzynkę z ciałem posła i ustawić w kącie upickiego kościoła. Rzekomo Siciński został później pochowany pod progiem świątyni.
Jednakże na powyższe informacje należy patrzeć z pewnym dystansem. Po swoim wyczynie w 1652 r. Siciński był jeszcze posłem w 1659 r. Co więcej, jego veto było działaniem... na rzecz przestrzegania prawa. Poseł trocki nie zgadzał się bowiem, aby ustalony na sześć tygodni sejm został przedłużony o trzy dni, do 11 marca. Dotychczasowa praktyka sejmowa w takich sprawach pokazywała, że nie ma z tym większych problemów, choć w 1639 r. wskutek protestów Jerzego Lubomirskiego również nie przedłużono obrad. Prawdopodobnie jednak Siciński nie działał z własnej inicjatywy, lecz z inspiracji Janusza Radziwiłła, któremu przyszły upiór pozostał wierny także w czasie potopu (podpisał ugodę kiejdańska). Inną przyczyna jego postępowania mógł być niekorzystny dla niego dekret królewski dotyczący należności pieniężnych z ekonomii szawelskiej.
Bomba z opóźnionym zapłonem
Ale czy rzeczywiście gest Sicińskiego był aż tak ważny? Jeszcze przed 1652 r. szlachta kończyła obrady sejmowe nie podejmując żadnej decyzji. Jedną z naczelnych zasad ustroju Rzeczpospolitej była bowiem zasada jednomyślności. Dotychczas rozumiano ją poprzez wypracowywanie wspólnego stanowiska, dochodzenia do kompromisu, lecz gdy ciągle pozostawała grupa opornych, to niemożliwe było uchwalenie czegokolwiek.
Czyn Sicińskiego nie spowodował jednak, że nastąpiła po nim fala zrywanych sejmów. Następne veto padło dopiero 17 lat później. W 1669 r. po raz pierwszy próbował tego Marcin Zamoyski podczas sejmu koronacyjnego. Motywem jego działania było nieuzyskanie na sejmie elekcyjnym dekretu w prywatnej sprawie. Dlatego też szlachta nie uznała tego sprzeciwu. Stwierdzono, że zrywanie obrad dla prywaty jest niedopuszczalne.

Niedługo później miały jednak miejsce normalne obrady sejmowe i tym razem skutecznie Jan Olizar z Wołynia w imieniu ukraińskiej szlachty zgłosił swoje veto i... opuścił obrady. Taktyka okazała się skuteczna. W następnych latach było już coraz więcej zrywanych sejmów. Veto można było zresztą zgłaszać pisemnie. W końcu za Augusta III nie zerwano tylko jednego sejmu.
Nie było jednak tak, że jeden poseł wystarczył, aby zerwać obrady. Jeżeli nie poparłaby go dość silna grupa innych posłów, to zrywający był po prostu zakrzykiwany, a szlachta nie uznawała jego sprzeciwu. Elity dostrzegały też zgubne skutki działania tego prawa. W 1669 r. jeszcze na początku zerwanych później przez Olizara obrad ksiądz podkanclerz Andrzej Olszewski postulował karanie tych, którzy ważyliby się zerwać sejm. Jak widać to nie pomogło.
Jan Jakub Rousseau w swoich Uwagach o rządzie polskim nie mógł się z kolei nachwalić „wspaniałego prawa liberum veto”. Postulował on jednak, żeby poseł zrywający stawał każdorazowo przed osądem specjalnego trybunału złożonego z najznakomitszych i najbardziej szanowanych mężów. Jeżeli szlachcic byłby w stanie przekonać ich do swoich racji czekać go miała nagroda, jeżeli nie, to śmierć.
Oczywiście, była to koncepcja mało realna i naiwna. Podobnie jak ta, że jeden szlachcic miał stanowić głos sprawiedliwości, w wypadku, gdyby wszyscy posłowie byliby przekupieni lub sterroryzowani. Łatwiej było przecież przekupić mniejszość poselską, a wtedy, gdy liberum veto było naprawdę potrzebne, czyli w czasie sejmu rozbiorowego, to zaborcy zarządzili skonfederowanie sejmu i decyzje zapadały większością głosów.
Byłoby lepiej, ale...
System ustrojowy Rzeczpospolitej miał pewne uzasadnienie. W państwie ze słabą egzekutywą prawo uchwalane na drodze jednomyślności było lepiej realizowane. Do pewnego czasu w miarę to się sprawdzało. Opornie, bo opornie, ale szły podatki na wojsko, uchwalano nowe konstytucje. W pewnym momencie jednak szlachta doszła do wniosku o idealności swojego ustroju i nastała niechęć do wszelkich zmian, by tego nie popsuć (skoro jest super, to po co to zmieniać?).
Zrywane sejmy powodowały, że co światlejsze umysły postulowały zniesienie prawa liberum veto, co oznaczało de facto stałe skonfederowanie sejmów. Ostatecznie nastąpiło to dopiero po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja. Wtedy było już jednak za późno na ratunek.

Nie wierzę, żeby szlachta sama z siebie zdecydowałaby się na radykalne zmiany ustrojowe z końca XVIII w. sto lat wcześniej. Bardziej prawdopodobnym jest niedopuszczenie do zwyrodnienia systemu ustrojowego poprzez zablokowanie możliwości zrywania sejmowych obrad. Załóżmy zatem, że Siciński nie wykrzyczał tego, co wykrzyczał; po myśli podkanclerza Olszewskiego „zrywaczy” karano, a szlachta do bólu pracowała nad sejmowymi kompromisami, od czasu do czasu godząc się na skonfederowanie sejmu. Tym samym znika cała ta ułatwiona ścieżka, jakim było liberum veto, aby żadnej decyzji podczas obrad nie podejmować.
W takim układzie państwo działa w miarę sprawnie. Rewelacji oczywiście nie ma, dlatego próżno tutaj myśleć o głębokich reformach w duchu oświeceniowym, ale ościenne mocarstwa miałby zdecydowanie mniejsze pole do popisu. Można było opłacać stale grupę posłów, co zdarzało się już w przeszłości, ale to wcale nie gwarantowało paraliżu decyzyjnego państwa. Rzeczpospolita mogłaby się zatem skuteczniej bronić przed obcymi wpływami.
Nie ma jednakże gwarancji, że państwo polsko-litewskie dzięki temu mogłoby uniknąć rozbiorów. Narzucony w 1768 r. rosyjski protektorat, a następnie cesja terytoriów na rzecz sąsiadów były wynikiem nie liberum veto, ale siły naszych przeciwników, którzy potrafili wymusić na słabszym sąsiedzie swoją wolę. Brak liberum veto mógł co najwyżej dawać nadzieję na to, że szlachta skorzystałaby z nie mniej niż kilku okazji, jakie pojawiły się w XVIII w. na poprawę sytuacji Polski i Litwy. Gdyby Rzeczpospolita np. miała silną armię (co było jednym z postulatów reform Augusta III), to być może oparlibyśmy się wpływom rosyjskim. Wiele by jednak zależało w tej materii od dojrzałości elit, a z tym, jak wiemy, bywało różnie.
A zatem brak liberum veto dawał Rzeczpospolitej większe szanse na prawidłowy rozwój, ale to, czy osłabione po latach długich wojen państwo zdolne byłoby zachować niezależności i utrzymać się na mapie nie jest pewne. Niemożność zrywania sejmów byłaby w tej kwestii pomocnym, lecz na pewno nierozstrzygającym czynnikiem.