Wyjątkowa tatrzańska przyroda regularnie przyciągała pod Giewont plastyków, a – jak wiadomo – nacja ta przejawia szczególną słabość do napojów wyskokowych.
Rafał Malczewski miał okazję obserwować popisy niejednego kolegi po fachu:
Kiedyś złożył nam długotrwałą wizytę Kamil Witkowski, (…) malarz z gębą Indianina i z gardłem żądnym wody ognistej. Gdy znudziło się mu pić na pluszowej kanapce w lokalu Trzaski, zamieszkiwał podłogę pod nią i tam kazał sobie podawać kielichy alkoholu. Stamtąd wybieraliśmy go sztywnego jak deska i odnosiliśmy do domu, śpiewając psalmy. Skoro tylko chcieliśmy go złożyć na werandzie willi przyjaciół, u których mieszkał, zrywał się jak nakłuty zatrutą strzałą, zrzucał ubranie i bieliznę, i na bosaka, i na goło starał się wkraść do rodzinnego »teepee«. Uciekaliśmy w popłochu, z naprzeciwka widzieliśmy, jak stał zawstydzony złapany w drzwiach przez panią domu.
Plastycy mieszkający na stałe w Zakopanem absolutnie nie pozostawali w tyle. Zawsze można było liczyć szczególnie na duet Witkacy-Zamoyski.
Przyszedłem do Witkacego – wspominał pisarz Jerzy Rytard – zaproszony na pierwszą próbę portretowania. Wobec niespodziewanej wizyty pani Żeleńskiej ustalony program przyjął całkiem nieoczekiwany obrót. Gospodarz zakrzątnął się wkrótce po moim przybyciu i na stole zjawiła się butelka żytniówki oraz jakaś przekąska. Sjesta, w której całkiem czynny udział wzięła pani Zofia, po pewnym czasie przeniosła się do willi »Tatry« na Skibówki, do rzeźbiarza Augusta Zamoyskiego, dokąd poprowadził nas Witkacy, zaopatrzywszy się po drodze jeszcze w dwie butle (litrowe!). Na miejscu zastaliśmy już kilka osób i groźny zapas spirytualiów. Nieprawdopodobny ten wieczór dosłownie przegalopował niby jakiś oszalały żywioł przez moją świadomość rozpłomienioną alkoholem. Jak to zostało w kilka dni później obliczone, pochłonęliśmy od piątej po południu do jedenastej w nocy… pięć litrów. Br… I stało się coś, czego potem Witkacy nie mógł absolutnie zrozumieć. Prowadziliśmy go, mianowicie, z panią Zofią pod ręce kompletnie zamroczonego. Jeszcze nigdy w życiu – jak twierdził – nie upił się tak, nawet w Rosji, w swoim słynnym pułku gwardyjskim.

Blaski i cienie II Rzeczypospolitej
Zakopane i jego plenery stanowiły nieprawdopodobny magnes dla malarzy – inna sprawa, że wśród pejzażystów panowała zajadła konkurencja. Stanisław Gałek specjalizował się w Morskim Oku i na posiedzeniu Związku Plastyków w Zakopanem wystąpił z szokującym projektem. Rafał Malczewski w pierwszej chwili podejrzewał, że nie zrozumiał intencji kolegi:
(…) Zażądał, żeby Związek Plastyków przydzielił poszczególnym malarzom części Tatr do malowania, z tym że nikomu innemu nie wolno malować nad tym lub owym jeziorem bez pozwolenia posiadacza pisemnego prawa jazdy pędzlem po płótnie w danej okolicy. Gałek dybał na Morskie Oko i chciał wysiudać stamtąd Hanemana, który z uporem maniaka malował to stawiszcze, po większej części stojąc lub siedząc na ścieżce okalającej przedmiot żądzy Gałka.
Obłąkany artysta wystąpił z projektem konkretnego podziału górskich pejzaży pomiędzy plastyków. A malarzy niestosujących się do reglamentacji plenerów miał objąć zakaz wystawiania swoich prac nawet we własnym domu (!).
(…) Zefiryn Ćwikliński mógłby swoje owce malować w Dolinie Stawów Gąsienicowych, Hanemanowi dać Pięć Stawów plus Siklawa, może Wodogrzmoty, »Cyryl« Terlecki (…) objąłby regle, Czarny Staw Gąsienicowy, może, jeśli da radę, Kasprowy i okolice. Kłosowski nie maluje w górach, Kotarbiński snuje dziwne fantazje na papierze, Gentil-Tippenhauerowa niech maluje gdzie chce, z wyjątkiem jezior i wierchów, ale lepiej byłoby, gdyby trzymała się zachodnich Tatr (…). »Lewicowców«, jak Malczewski, Witkiewicz i kto tam jeszcze, nie powinno się uwzględniać.
Wniosek Gałka nie przeszedł, chociaż dyskusja była zawzięta. Projekt przesłano jednak do Zarządu Głównego w Krakowie, skąd nigdy nie przyszła odpowiedź. Zapewne tamtejsi plastycy nie potrafili zrozumieć specyfiki malarskiego świata Zakopanego…

Oryginałów nie brakowało również wśród ludzi bez ambicji artystycznych. Jednym z nich był słynny Ormianin Bodzio, właściciel apteki w domu Pod Siedmioma Cyckami. Podobno zawsze marzył o posiadaniu „własnej wagi osobowej i tysiąca trucizn w słoikach” oraz „amfor szklanych, napełnionych kolorowym płynem”. Praktycznie „znał całe Zakopane i wszystkich przyjezdnych”. Jego pasją był taniec, a w jej realizacji nie przeszkadzał mu nawet bardzo niski wzrost.
Dostarczał lekarstw możnym i dziadom, zbijał forsę i tańczył na dansingach na umór – wspominał Malczewski. – Z kim on nie tańczył! Ministrowe, żony szarych eminencji, gwiazdy sportu, sceny dramatycznej i opery, baletu, panie z wielkiego i małego świata i półświatka, literatki i poetki, malarki, kobiety poważne i skądinąd rozsądne, szalone lub zgoła wariatki, spokojne, dostojne damy i podlotki, sławne i niesławne – wszystkie słaniały się w ramionach Bodzia, który niejednej ministrowej sięgał do pasa.
Pod Giewontem nawet rabusie działali w specyficzny sposób, o czym osobiście przekonał się dyrektor miejscowego szpitala klimatycznego, Gustaw Nowotny. Późnym wieczorem wrócił z pracy do domu na zboczach Gubałówki, akurat był 6 grudnia.
Odezwał się dzwonek wejściowy – opowiadał Malczewski. – Nowotny otworzył drzwi i zobaczył św. Mikołaja, anioła i diabła, co było zupełnie normalne ze względu na datę dnia. Oczywiście, że wpuścił ich do środka, by ugościć i obdarować forsą. Anioł nie namyślał się długo i wyciągnął spluwę spod skrzydła. Obrabowali chirurga, z czego się dało, po czym uszli, śpiewając kolędy.
Artykuł jest fragmentem książki Sławomira Kopera Blaski i cienie II Rzeczypospolitej. Tytuł artykułu nadany przez redakcję.